Edward Zamiara „Hrabia" urodził się 16 listopada 1934 roku w Porozowie w powiecie wołkowyskim. Mając dziesięć lat, brał udział w Powstaniu Warszawskim, służąc jako łącznik w 3. Kompanii Batalionu „Golski", walczącego w Podobwodzie Śródmieście-Południe Warszawskiego Okręgu AK. 15 września został ciężko ranny. Po upadku powstania został wraz z rodziną, przez obóz w Pruszkowie, wysiedlony do Prędocina w pobliżu Iłży. Po wojnie osiedlił się w Szczecinku na Pomorzu Zachodnim. Ukończył Wydział Budownictwa Politechniki Szczecińskiej. Od początku lat osiemdziesiątych XX wieku był zaangażowany w upamiętnianie i dokumentowanie historii i tradycji Powstania Warszawskiego oraz powojennych losów powstańców zamieszkałych w Szczecinie. |
Przeżyliśmy własną śmierć
Ciągle nie mogę uwierzyć w to, że nie dałem się zabić. Wówczas trzeba było być nad wyraz dorosłym, mądrym, a nawet trochę cwanym - mówi Edward Zamiara, który jako dziesięciolatek uczestniczył w Powstaniu Warszawskim, w rozmowie z Magdaleną i Tomaszem Dźwigałami.
Nie jest Pan z urodzenia warszawiakiem. Kiedy i w jakich okolicznościach Pańska rodzina zamieszkała w stolicy?
Przed wojną rodzice, siostra Apolonia i ja mieszkaliśmy w małej miejscowości Porozów, położonej niedaleko Wołkowyska. Mój ojciec Władysław, były legionista, był tam komendantem posterunku policji. W miejscowości tej żyło wówczas około dziesięciu polskich rodzin. Większość mieszkańców stanowiła, ludność żydowska i białoruska. Nie odczuwało się jednak wrogości - wręcz przeciwnie. I choć była to prowincja, to jednak nie byliśmy całkowicie oderwani od świata, codzienne przed południem dochodziły do nas warszawskie gazety, sprowadzaliśmy książki, słuchaliśmy radia. Żyło nam się dostatnio.
Aż nastał rok 1939. Ojciec został zmobilizowany do macierzystego 77. Pułku Piechoty w Lidzie, później trafił do Samodzielnej Grupy Operacyjnej „Polesie", dowodzonej przez gen. Franciszka Kleeberga. Pod jego rozkazami walczył do 5 października. Kiedy generał rozpuścił swoje wojsko, ojciec wiedział, że do domu nie ma po co wracać. Tam byli już Sowieci. Przedostał się do Warszawy.
Tymczasem w pierwszych dniach września wujek zabrał nas do Jałówki, do rodzinnego domu mamy. Od lutego 1940 roku Rosjanie wywozili Polaków na wschód. Z Jałówki wywieźli wszystkich, oprócz naszej rodziny. Czekali z tym na powrót ojca. Gdyby wtedy wrócił, z pewnością zginąłby w Ostaszkowie, a my gdzieś w stepach Kazachstanu. Nie wiem dokładnie, w jaki sposób, ale ojciec nawiązał kontakt z matką. Zaczęły się starania o nasz wyjazd do Generalnego Gubernatorstwa [tj. na tereny pod okupacją niemiecką]. Mama wyprzedawała wszystko, a za zarobione pieniądze kupowała wódkę i kiełbasę. Przekupiła kogo trzeba w Wołkowysku. Pamiętam, jak przyjechała i z jaką radością pokazała nam dokumenty zezwalające na nasz wyjazd do Warszawy. W ten sposób 16 kwietnia 1940 roku w bydlęcych wagonach dojechaliśmy do granicy. Pamiętam, że Niemcy przesadzili nas do wagonów pulmanowskich i tak przekroczyliśmy Bug. W Warszawie na peronie przywitał nas ojciec.
Jak tak małemu chłopcu, jakim Pan wówczas był, jawiła się okupowana Warszawa?
Zamieszkaliśmy przy Marszałkowskiej 3l a. To był siedmiopiętrowy budynek, nasze mieszkanie znajdowało się na drugim piętrze. Ojciec pracował jako policjant posterunku przy Wilczej, natomiast mama gimnastykowała się, jak wyżywić naszą czwórkę.
Wówczas nie wiedziałem jeszcze, że oboje byli zaangażowani w podziemiu. Byłem dzieckiem, dopiero po latach rzeczy, których wówczas nie rozumiałem, zacząłem układać w logiczną całość. Na przykład do dziś pamiętam numer telefonu do ojca na posterunek - 8 93 11. Musiałem sobie wbić ten numer do głowy. Dostawałem polecenia typu: kiedy mam tam dzwonić, co powiedzieć ojcu, po czym należało natychmiast odkładać słuchawkę. Telefonować chodziłem do mieszkania pani Wandzi, na naszym piętrze. Dziś domyślam się, że posługiwano się mną, by przekazać ojcu jakieś wiadomości. Były jeszcze inne przypadki. Mama chodziła z nami na ul. Królewską, tam dawała nam po ciastku, a sama załatwiała jakąś sprawę, po czym rozradowana wychodziła z tego domu.
W 1940 roku zostałem ministrantem w kościele Najświętszego Zbawiciela w Warszawie. Pamiętam, że szczególne znaczenie miały msze, podczas których kazania wygłaszał ks. Cegłowski. Wybitny kaznodzieja, potrafił rzucić cały kościół na kolana. Co ciekawe, również i on posługiwał się mną jako przykrywką. Mianowicie ks. Cegłowski miał w zwyczaju zabierać mnie w niedzielę na ciastka do kawiarni Lardellego (róg Polnej i al. Piłsudskiego). Po latach, kiedy opowiadałem o tym na jednym ze spotkań, na którym był obecny kapitan Jan Prüffer [kapitan Żeglugi Wielkiej, pierwszy kapitan masowca ms „Powstaniec Warszawski"], okazało się, że on - cztery lata ode mnie starszy - służył podczas wojny do mszy w kościele św. Wojciecha na Woli i chodził z meldunkami właśnie do kawiarni Lardellego, do ks. Cegłowskiego. A ja, niczego nieświadom, siedziałem obok księdza i zajadałem się ciastkami.
To właśnie ks. Cegłowski nazwał mnie Hrabią. A wzięło się to stąd, że moja mama bardzo dbała o mój wygląd. Zawsze miałem piękną komżę, w koronkach i innych cudach. Kiedyś ks. Cegłowski zobaczył mnie tak wystrojonego i powiedział, że wyglądam jak hrabia. Od razu podchwycili to koledzy, zaczęli mnie tak przezywać, stąd właśnie wziął się mój powstańczy pseudonim.
Co w perspektywie postrzegania świata, dotąd szczęśliwego i bezpiecznego, w przypadku osoby tak wówczas młodej jak Pan, zmieniły wojna i okupacja?
Bardzo dużo. Gdy w 1944 roku wybuchło powstanie, to mam wrażenie, że byłem już dorosłym człowiekiem. Jak po latach patrzyłem na dorastającego wnuka, to pomyślałem: ,,Dziecko, ciebie by zabili zaraz pierwszego dnia!". Wówczas trzeba było być nad wyraz dorosłym, mądrym, a nawet trochę cwanym. Z perspektywy lat ciągle nie mogę uwierzyć w to, że nie dałem się zabić. A przecież w czasie okupacji i powstania były ku temu setki okazji.
Czy pamięta Pan dzień wybuchu Powstania Warszawskiego? Miał Pan wówczas niespełna dziesięć lat. Było to dla Pana i Pańskiego otoczenia całkowitym zaskoczeniem?
Pamiętam ten dzień doskonale. Wczesnym rankiem 1 sierpnia 1944 roku wróciłem z kościoła. Zawsze chodziłem na pierwszą mszę, którą odprawiał ks. Cegłowski. Zaskoczyło mnie uroczyste śniadanie, które zjedliśmy wszyscy razem. Później ojciec serdecznie się z nami pożegnał. Spotkaliśmy się dopiero po pięciu tygodniach. Wówczas dowiedziałem się, że poszedł do powstania. Walczył w zgrupowaniu „Jeleń". Jego 1112. pluton pod dowództwem Jerzego Kamlera „Stolarza" został przydzielony do ochrony Komendy Głównej AK.
Myślę, że ojciec spodziewał się wybuchu powstania. Już wiele miesięcy wcześniej rodzice sukcesywnie gromadzili jedzenie. Mama suszyła suchary, po kątach chowała groch, spirytus, papierosy i lekarstwa. Niestety, nigdy z tych zapasów nie skorzystaliśmy. W czasie powstania nie mogliśmy wrócić do domu, a potem to wszystko zostało spalone.
Co się działo później?
Około 15.00 czuło się już gęstniejącą atmosferę. Trudno to dziś wytłumaczyć. Słychać było jakieś ruchy na korytarzach, bieganinę, taką nerwowość. Zadzwonił do mnie mój starszy kolega z szóstego piętra - Janek - chciał, żebyśmy wyszli na dwór. W ów czas mama przytomnie się nie zgodziła. Ale po chwili Janek przyszedł ze swoją mamą i zabrali mnie na spacer. To było ok. 16.30. Poszliśmy w kierunku ul. Polnej i dalej w stronę szkoły Wawelberga. Szliśmy wzdłuż muru i gdy byliśmy naprzeciwko kawiarni Lardellego, usłyszałem pierwsze strzały. Początkowo pojedyncze, po czym szybko odezwały się granaty na Polu Mokotowskim.
Mama Janka złapała nas za ręce i biegiem zaczęliśmy uciekać w stronę domu. I wtedy z ul. Marszałkowskiej odezwał się karabin maszynowy, a nam do bramy zostało zaledwie 40 m. W ów czas wpadliśmy w rzędy rosnących wzdłuż chodnika ziemniaków. To mogło być ok. 17.20. Tam zaczęła się nasza gehenna. Tylko huk, strzały i granaty. Modliliśmy się głośno. W pewnym momencie Janek został ranny. Jak się później okazało, dostał tzw. kulą dum-dum. Miał dziurkę w obojczyku, a z drugiej strony rozerwało mu cały bok i rękę.
Około 21.30, obawiając się, że Janek umrze z upływu krwi, jego mama podjęła decyzję. Krzyknęła: ,,Idziemy!". Oboje podnieśliśmy go i chodnikiem wlekliśmy w kierunku rogu ul. Marszałkowskiej. Wówczas zobaczyłem ten karabin maszynowy, obsługiwało go trzech niemieckich żołnierzy. Widzieli nas, a my ich. Szliśmy jednak dalej. Widzieliśmy, jak odwracają karabin maszynowy, żeby strzelić nam w plecy. Pamiętam to doskonale. Wówczas nie przeżywałem tego jak dziecko, tylko jak dorosły. Wtedy człowiekowi robi się tak ... nie tyle słabo, ile miękko - z pełną świadomością, że to już jest koniec. Szliśmy tak, ciągnąc Janka, krok za krokiem, i wciąż ta myśl: Dlaczego jeszcze nie strzelają? Nie strzelili. Wpadliśmy do bramy. Kilka osób zabrało Janka. Poleciałem jak na skrzydłach do domu i padłem w ramiona matki.
Zna Pan późniejsze losy kolegi?
Janka spotkałem jeszcze dwa razy w życiu. Pierwszy raz może 3 lub 4 sierpnia, widziałem, jak wynoszą go na noszach. Drugie niesamowite spotkanie było w 1946 roku, gdy mieszkaliśmy w Szczecinku. Wyszedłem z domu i obok ciastkarni zobaczyłem w bramie Janka. Okazało się, że jechał transportem na zachód, mieli postój w Szczecinku. Zamieniliśmy dosłownie kilka słów.
Jak doszło do tego, że niespełna dziesięcioletnie dziecko zostało, przyjęte w szeregi walczących powstańców? Jak odnosili się do was dowódcy?
Po tym jak cudem uniknąłem śmierci, do 4 sierpnia siedzieliśmy w piwnicach naszego domu. Jednak gdy gruchnęła informacja, że na Marszałkowskiej Niemcy i RONA [kolaboracyjna formacja złożona z Rosjan] palą domy i mordują ludzi, musieliśmy uciekać. Prowadzeni przez młodych żołnierzy ulicami Mokotowską, Jaworzyńską, 6 Sierpnia i Śniadeckich, dostaliśmy się na Koszykową. Tam już zostaliśmy do końca powstania. Znaleźliśmy kąt u księży, których jako ministrant dobrze znałem. Następnego dnia spotkałem tam mojego bliskiego kolegę - Janusza Księgę. I to właśnie on zaprowadził mnie na Wydział Architektury (róg Koszykowej i Lwowskiej), gdzie stacjonowała 3. Kompania Batalionu Pancernego „Golski". Początkowo nie chcieli ze mną rozmawiać, mówiąc, że jestem za smarkaty. Wówczas Janusz z kimś tam pogadał - i już zostałem.
Na czym polegały wyznaczane Panu zadania?
Nie od razu poszedłem na pierwszą linię, czyli na barykady. Przyzwyczajano mnie do różnych zadań. Bardzo dużo było roboty łącznościowej, noszenia meldunków, rozkazów, leków. Z biegiem czasu dopuścili mnie do noszenia zapalników i butelek zapalających, czego przeraźliwie się bałem. Produkowano je w podziemiach szpitala na Śniadeckich. To było wielkie bieganie. Co ważne, dostawałem tam jeść. Jak zostałem ranny, przestałem chodzić na stołówkę, było mi wstyd, że nie mogę już nic zrobić dla powstania.
Ponieważ wiedziano, że mieszkam u księży, często zlecano mi pośrednictwo w organizacji pogrzebów. Zmarłych chowano między ulicami Śniadeckich, Lwowską a Koszykową. Byłem ministrantem, do mnie należało uczestniczenie w pogrzebach, miałem również dopilnować, żeby groby zostały oznaczone nazwiskami pochowanych tam ludzi.
Mali powstańcy, prócz tego, że byli łącznikami, pełnili również wiele innych ważnych funkcji.
Tak, to prawda. Na przykład Harcerska Poczta Polowa była doskonale zorganizowana. Dzięki jej działalności mama miała stały kontakt z ojcem. Stąd wiedział, gdzie jesteśmy i jak się trzymamy.
W jakich okolicznościach został Pan ranny?
Gdy pluton ojca został przeniesiony na ul. Piusa XI (dzisiejsza Piękna), dostał przepustkę i przyszedł do nas na Koszykową. Ja w tym czasie kręciłem się na trasie i ktoś powiedział, że ojciec wrócił. Nie poznałem go! Stał w mundurze niemieckim, a reszta na nim to była sama stal. Był dosłownie cały zakuty w zbroję, obwinięty wstęgami amunicji, z pistoletem maszynowym w ręku i długą nieogoloną brodą.
15 września poszedłem do szpitala na Poznańską, miałem jeszcze zanieść coś na Śniadeckich. Po drodze wstąpiłem do ojca. I w tym momencie dosięgł nas Karl. Pocisk ważący ponad dwie tony padł kilkadziesiąt metrów dalej, w kierunku ul. Marszałkowskiej. Siła rażenia była przerażająca. Po wybuchu straciłem słuch i wzrok. Ojciec, któremu zmiażdżyło kolana, ciągnął mnie w kierunku korytarza i dalej schodkami przez podwórko do bramy. Wówczas zdałem sobie sprawę, że jestem ranny. Krew z przeciętej żyły tyskała jak gejzer - jakaś kobieta zerwała chustkę z głowy i zawinęła nią moją rękę. Miałem jeszcze przecięty nos i dziurę w głowie. Nie wiem, kto zaprowadził mnie do szpitala przy Śniadeckich. To był chyba najgorszy obraz, jaki widziałam w czasie powstania. Było mnóstwo rannych.
Jak zakończył się dla Pana udział w powstaniu? Jak przyjęliście wieść o jego ostatecznym upadku?
Ostatnie dwa tygodnie powstania z najbliższymi spędziliśmy w piwnicach. Nie było co jeść, warunki sanitarne były straszne. Pamiętam takie zdarzenie. W kierunku ul. Lwowskiej szedł żołnierz i niósł naręcze chleba. Mama dobiegła do niego, zdjęła złotą obrączkę i dawała mu za jeden bochenek. Nie zgodził się. Chleb miał wówczas większą wartość niż złoto. Pod koniec powstania stosunek ludności cywilnej do żołnierzy był, delikatnie mówiąc, niesympatyczny. Powstanie musiało się skończyć.
Z Warszawy wychodziliśmy ulicą Śniadeckich. Ojciec szedł o kulach. Mnie niosła mama, z osłabienia nie byłem w stanie iść o własnych siłach. Dotarliśmy do obozu w Pruszkowie, tam dzięki ojcu i jego znajomości niemieckiego nie zostaliśmy rozdzieleni. Załadowano nas do otwartych wagonów - węglarek. Straszna to była podróż: w ścisku, bez jedzenia i wody. W pewnym momencie znaleźliśmy się w pobliżu Oświęcimia. Wówczas pierwszy raz usłyszałem tę nazwę. Pociąg jednak zawrócił. Około 6 października wysadzono nas na stacji w Starachowicach, tam dostaliśmy posiłek, i rozwożono nas do pobliskich miejscowości. My trafiliśmy do Prędocina niedaleko Iłży, przyjął nas Jan Kurek, tamtejszy sołtys.
Jak to się stało, że ostatecznie znaleźliście dom na Ziemiach Zachodnich?
W styczniu 1945 roku ruszyła ofensywa zimowa Sowietów, skończyła się niemiecka okupacja. Trzeba było coś ze sobą począć. W marcu ojciec wyjechał do Warszawy, ale szybko wrócił, nie było już naszego domu. Więc wyruszył na zachód. Po jakimś czasie wrócił i zabrał nas do Czaplinka - to był czerwiec 1945 roku. Znalazł pracę jako milicjant. Szybko przenieśliśmy się do Szczecinka, ojciec był kierownikiem miejscowego komisariatu, ale tylko do końca 1946 roku.
Czy trauma przeżytych doświadczeń miała wpływ na późniejsze życie Pana i rodziny?
Takie przeżycia zostawiają ślad w ludzkiej psychice. Kłamią ci, którzy mówią, że to było, minęło i nie wróci. To nie mija nigdy. To ciągle tkwi w człowieku. My przecież przeżyliśmy własną śmierć. W ostatnich dniach powstania ranni, głodni i wycieńczeni siedzieliśmy w piwnicach. Niemcy dobrali się do naszego kwartału, wiedzieliśmy, że burzą budynek po budynku. Wybuch bomby zasypał wejście i okna do piwnicy, panowała ciemność. Całe kawałki muru sypały się na głowę. Wówczas wśród nas był ksiądz, modlił się, a wszyscy powtarzali za nim. Czuliśmy, że to już koniec. Mama trzymała nas, dzieci, w objęciach. Wtedy kapłan udzielił nam wszystkim zbiorowego rozgrzeszenia in articulo mortis. I w tej chwili wszystko ustało, ocaleliśmy.
Jeszcze jedno, co ze mną zostało, to smak głodu. Jak byłem w harcerstwie, szkole, na uczelni, zawsze chodziłem z suchą kromką chleba w kieszeni. Bałem się, że będę znów głodny. Do dziś zawsze mam pełną zamrażarkę - to jest silniejsze ode mnie!
Przez lata dochodziłem do zdrowia. Moja ręka i palce długo nie były sprawne. Dzięki wstawiennictwu sowieckiego komendanta Szczecinka wyciągnięto mi tkwiący w przedramieniu odłamek, a później w ramach rehabilitacji uczyłem się gry na różnych instrumentach. To wszystko zawdzięczam moim rodzicom.
Czy po wojnie często rozmawialiście o powstańczych przeżyciach?
Mój ojciec wychodził z założenia, że im mniej się wie, tym dla człowieka lepiej - dlatego tak mało wiedziałem i wiem o działalności ojca w czasie Powstania Warszawskiego. Nigdy po wojnie nie wracaliśmy do tych wydarzeń. To był w rodzinie temat tabu. Z jednej strony mówienie o tym było dla nas trudne, z drugiej zaś niebezpieczne.
Do dziś spotyka się Pan z młodzieżą, opowiadając o doświadczeniach i przeżyciach sprzed ponad siedemdziesięciu lat. Jak Pan myśli, jest to dla nich już raczej prehistoria czy wręcz przeciwnie, wykazują zainteresowanie tą tematyką?
Wykazują niespotykane zainteresowanie. Dziwi mnie to. Zadają przy tym mądre, ciekawe pytania. Na przykład taki chłopak pyta: ,,Czy to prawda, że kobiety nie dostawały broni?". A ja na to, że broni było zbyt mało dla samych powstańców. Kupuję literaturę dotyczącą powstania i przekazuję te książki młodzieży. Ale nie po to, żeby gloryfikować wojnę i zabijanie. Chcę, by wiedzieli, by znali te wydarzenia, żeby nikt nie wcisnął im różnych bzdur na ten temat.
Źródlo: Instytut Pamięci Narodowej - pamięć.pl