Edwin Mikołaj Scheller ps. 'Czarny', 'Pordon', 'Łoże'
Syn Bronisława i Zuzanny, urodził się 6 grudnia 1919 r.
w Zaniemyślu. Już 4 września 1939 r. zgłosił się jako ochotnik
i został przydzielony do 8. Kompanii strzeleckiej 62. Pułku
Piechoty. Po walkach pułk dostał się do niewoli a ranny Scheller
do szpitala. Po polepszeniu się stanu zdrowia i bardzo wielu przejściach 15 grudnia
1939 r. przekroczył granicę z Węgrami i dalej przedostał się do Anglii. Tam
w kwietniu1941 r. kończy Szkołę Podchorążych Piechoty i na rozkaz kończy kurswywiadu wojskowego. W 1943 r. 13 marca już jako "Cichociemny" zostaje zrzucony
do Polski i przydzielony do tzw. referatu. centralnego i kolejowego.
15 lutego 1944 r. w zorganizowanym przez Niemców "kotle" zostaje aresztowanych
kilkanaście osób, a wśród nich "Fordon''. Po bardzo ciężkim śledztwie
i torturach 27 maja 1944 r. wychodzi na wolność - najprawdopodobniej został
wykupiony. Po wojnie w dniu 15 października 1945 r. spełnia obowiązek i ujawnia
się w Wojewódzkim Urzędzie BP. Kilka tygodni później wraz z żoną, będącą
w piątym miesiącu ciąży, zostają aresztowani. W prowadzonym przez UB śledztwie
żona traci dziecko i zdrowie. Siódmego czerwca 1946 r. zostaje wraz z żoną
uwolniony od winy i kary, i zwolniony do domu. Do żadnej pracy nie zostaj
przyjęty. Jesienią 1946 r. rozpoczyna studia na Akademii Handlowej w Szczecinie,
a następnie przeprowadza się do Inowrocławia.
Po październiku 1956 r. zostaje zaproszony do powrotu do Szczecina i tam
dostaje pracę i mieszkanie. Wreszcie wiedza i praca zostały docenione. Wyjeżdża
na kontrakt do Bombaju, do projektowania i budowy portów oraz stoczni.
W końcu 1968r. wraca do kraju. W 1980 r. przechodzi na emeryturę.
Odznaczony: Krzyżem Virtuti Militari V klasy, Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski,
Krzyżem Armii Krajowej, Krzyżem Partyzanckim, Warszawskim Krzyżem
Powstańczym i wieloma innymi.
Zmarł 1 lutego 1999 roku w Szczecinie, a prochy - zgodnie z jego wolą - przetransponowano do Bydgoszczy.
Relacja żony Jolanty Scheller
Opowieść banalna
Z Bydgoszczy do Plymouth...
Z lotniska Tempsford w Wielkiej Brytanii wystartowali 13 marca 1943 roku,
we wczesnych godzinach wieczornych. Była to już 24 ekipa cichociemnych, przerzucona
do Polski. Kryptonim lotu "Tile" to po angielsku, po polsku zaś - dachówka.
Jednym z czterech skoczków był dzisiejszy mieszkaniec Szczecina, wówczas ppor.
Edwin Mikołaj Scheller-Czarny. Tak jak i koledzy przeszkolony do zadań w wywiadzie.
Dałby sobie i dziś uciąć głowę, że tamtej nocy, przelatując bokiem Bydgoszczy,
przez przyciemniony iluminator "Halifaxa" dostrzegł płomienie ognia z elektrowni
w momencie nawęglania. Z tym miastem był związany uczuciowo. Tam pozostali
jego rodzice. Czy jeszcze żyją - przemknęło mu przez myśl. Miasto to po raz ostatni
opuszczał pod koniec października 1939 r. Wcześniej - nocą 4 września, po słynnej
"krwawej niedzieli" zgotowanej przez niemieckich dywersantów nielicznym polskim oddziałom wojskowym i mieszkańcom Bydgoszczy.
Edwin nie był wyjątkiem spośród cichociemnych. Niechętnie wraca myślami wstecz, do tego co działo się przed 50 laty. A wówczas, latem 1939r. wakacje miał "z głowy". Zaraz po maturze powołano go do 11 batalionu Junackich Hufców Pracy. W Nowogrodzie nad Narwią budował wraz z innymi fortyfikacje. Tak minął lipiec i połowa sierpnia. Kiedy rozstawał się z kolegami nie przypuszczał, iż wielu już nigdy nie zobaczy. 1 września. Wojna.
Na pobór miał się stawić gdzieś w początkach października i może byłby
jednym z młodych ludzi, którzy uciekając przed pożogą wojenną - zapełnili polskie
drogi i gościńce - gdyby nie 3 września. Niedziela. Od rana słychać było
w mieście strzały. W dniu tym jednostek polskich w Bydgoszczy było niewiele.
Przeważały tabory. Niemieccy dywersanci rozpoczęli strzelaninę. Strzelali do
wszystkiego, co się ruszało po ulicach. Chodziło im o wywołanie paniki. W rejonie
Czyżkowo-Okole, gdzie mieszkał "zaczęło" się gdzieś ok. godz. 9 rano. Czuli się
zagrożeni. Zorganizowali się samorzutnie. Harcerze, koledzy z hufca PW, kolejarze.
Broń pobrali w koszarach 62. pp, tego który opiekował się hufcem. Żartów
nie było. Później, wraz z przybyciem 16. Pułku ułanów, doszły inne jednostki wojskowe.
Wyłapywano dywersantów. Strzelanina, już rzadsza, trwała do późnych
godzin nocnych. I tejże nocy wojsko opuszczało Bydgoszcz. Nie mieli pojęcia, że
Niemcy stoją u wrót miasta. Przez cały 4 września pilnowali porządku. Byli już
jako tako zorganizowani. Wraz z kolegą, 4 września nocą, ruszyli za wojskiem. Po
kilkugodzinnym marszu natknęli się na placówki naszego 62. Pułku piechoty. Mieli
szczęście. Spotkali akurat dowódcę pułku, ppłk. Kazimierza Heilmana-Rawicza.
Znali go dobrze. Jego młodsi od nas synowie uczęszczali do tego samego gimnazjum.
Zameldowali się. Pułkownik polecił przyjąć ich do pułku. Edwin otrzymał
przydział do 8. Kompanii strzeleckiej , a Henio Wejna, serdeczny kolega, z którym
opuszczał Bydgoszcz, trafił do łączności. Szlak bojowy pułku wiódł przez Strzelce
Kujawskie, w kierunku na Gqbin. Tam przeżył ciężkie bombardowanie niemieckiego
lotnictwa. Wcześniej, pod Śmiełowcami - zacięty bój. Następnie forsowanie
Bzury na północnym odcinku. Walki w obronie przejścia do Kampinosu. Tam
oberwał w nogę, poharatało mu też dwa żebra. Kampinos i Warszawa. Obrona
stolicy na odcinku Czerniakowa. Kapitulacja. Pułk poszedł do niewoli, a on wylądo
wał w szpitalu. Najpierw na ul. Wolskiej, a dzień później w Alejach
Ujazdowskich pod nr 37. W tym lokalu mieścił się przed wojną gabinet kosmetyczny
dr Switafskiej. Okna pokoju, w którym leżał, wychodziły na tę przepiękną arterię Warszawy. 5 października, dojścia do okien strzegła wzmocniona 'wącha'. Nikomu z rannych nie wolno było doń się zbliżyć. W tym to dniu 1939 roku, w Alejach Ujazdowskich, odbyła się wielka defilada wojsk hitlerowskich najeźdźców. Słychać było tylko dudniące o asfalt podkute buty i warkot silników pancernego sprzętu. Defiladę tę odbierał osobiście Adolf Hitler.
Dzień czy dwa po tej defiladzie, uznano Edwina za ozdrowieńca i przeniesiono do pomieszczeń Wyższej Szkoły Wojennej przy ul. Koszykowej. Sformowano kolumnę z 600-700 podobnych i pognano pod karabinami do Ursusa. Nocować mieli w wielkiej hali fabrycznej dawnych zakładów naprawczych kolei, położonej tuż przy torach. Ten to teren, od strony torów i płotu - był słabo strzeżony. Tej samej nocy sporej grupie lżej rannych i ozdrowieńcom udało się uciec z miejsca,
skąd droga wiodła tylko do jenieckich obozów. Był jednym z nich. Do Łodzi dojechało dwunastu. Stamtąd, dzięki pomocy kolejarzy, towarowym
na Gdynię, dobrnął bez specjalnych kłopotów do Bydgoszczy.
Był w mundurze, prawie bez grosza. A więc nie miał szans na zdobycie cywilnego
ubrania. Ponadto niepokoił się o swoich staruszków. Miał wówczas niespełna
20 lat. Okrągłe urodziny przypadały na dzień 6 grudnia 1939 roku.
W Bydgoszczy zabawił kilka dni. Do domu dotarł koło północy. Radość i rozpacz.
- Po coś wrócił, zapytał Ojciec, wówczas już emerytowany chorąży służby stałej
Korpusu Ochrony Pogranicza. Tu szukają cię Niemcy. Musisz uciekać! Mundur
powędrował do pieca, a o 5 rano opuścił rodzinny dom. Może dwa, może trzy dni
tułał się po znajomych, rodzinie. Namawiał rówieśników do ucieczki. Godzili się
z argumentacją, iż czeka ich tutaj niepewny los, ale kiedy przyszło co do czego został
sam 'na placu boju'. Pod Kutnem przeszedł granicę z G[eneralną] G[ubernią]*, ponownie znalazł
się w Warszawie. Przygarnęli go życzliwi ludzie w szpitalu, w którym leżał.
Został, jak się to mówi potocznie - łapiduchem. Ale i tam nie zagrzał długo miejsca. Wiadomość o tworzącej się we Francji Armii Polskiej poderwała go. Siostrze
Myszce zawdzięczał kontakt z Krakowem, z jej siostrą panią Mendrową. Miała mu
umożliwić dalsze kontakty związane z przedostaniem się na Węgry.
Ale już po dniu pobytu w Krakowie - wszystko się wywróciło. Tegoż dnia
po południu pani Mendrowa powróciła do domu bardzo zdenerwowana. Rzekła
tylko: - Musisz wiać, jest jakaś wsypa. Moje mieszkanie może być pod obserwacją!
Zgarnął nieliczne rzeczy. Pokręcił się do zmierzchu po Krakowie, wreszcie
znalazł się na dworcu kolejowym. Nie zastanawiał się ani chwili. Wykupił bilet do
Tarnowa. W pociągu - tłok i ścisk. Luźne rozmowy Polaków. Wysiadając
w Tarnowie spotkał kilku gotowych do pokonania pierwszej przeszkody. Granicę
między GG, a ziemiami zagarniętymi przez ZSRR w dniu 17 września 1939 r.,
przechodził w kierunku na Rawę Ruską w ostatnich dniach listopada. Potem był
Lwów, Bolechów, wędrówka górami i granica węgierska. Parodniowy pobyt
w Gyóngóez i kolejny obóz w Leanyfalu. Kiedy powracał myślami do tamtych dni
- granicę z Węgrami przekroczył 15 grudnia - śmieję się sam z siebie.
Prezentował się bowiem szczególnie. Na jego strój składały się: wojskowe buty,
czapka uszanka, a spodnie i marynarka pochodziły ze smokingu. Ten wieczorowy
strój chciał sprzedać, żeby uzupełnić swoje zasoby finansowe. Ale nikt smokingu
nie chciał kupić, a ubranie, które miał na sobie - tak.
Budapeszt opuścił w nocy z 27 na 28 stycznia 1940 r. jako 'siedemnastolatek' dojechał pociągiem przez Zagrzeb, Mediolan do stacji granicznej z Francją
- Modane. Było to dokładnie 1 lutego. Potem był obóz zbiorczy w koszarach
Bressuire w Bretanii, wreszcie - Parthenay, miejsce postoju organizującejsię
tutaj 2. Dywizji Strzelców Pieszych. Awansował do stopnia kaprala. Ale i tu nie
zagrzał miejsca. Po kilku tygodniach skierowano go do szkoły podchorążych
w Coetquida . Był już początek maja. Dni dzieliły ich od inwazji wojsk hitleroskich na Holandię i Belgię. Ale o tym nie miał wówczas pojęcia, choć niejeden
przeczuwał, iż zanosi się na kolejną zawieruchę wojenną. Od świtu do nocy szkolenie.
Błyskawiczny rajd niemieckich jednostek pancernych przez te kraje dawał
dużo do myślenia. Nie był odosobniony w rozumowaniu, że na Francji to
sobie Niemcy zęby połamią. Rzeczywistość okazała się inna. Do pułku nie wrócił.
Z jednostek szkolnych, już jako tako uformowanych, zorganizowano tzw. oddziały
zaporowe i wysłano ich na obronę niby Reduty Bretońskiej. Rzecz okazała się palcem
na wodzie pisana. Drobne potyczki ze szpicami niemieckich jednostek.
Wycofali się na południowy zachód do La-Rochelle. W tym porcie załadował się
na statek i dopłynął do Plymouth. Była to już druga połowa czerwca 1940 roku.
Wylądował pod Glasgow. Tam formowała się 1 Brygada Strzelców. Miejscami
postoju były m. in. Biggar, Killearn i Cupar na wschodnim wybrzeżu. Szkolenie
i służba w obronie tegoż wybrzeża. Był to bowiem okres zagrożenia wyspy desantem
wojsk niemieckich. Trudny czas dla Brytyjczyków, także i dla młodych,
rozpamiętujących dwie minione już kampanie - polską sprzed roku i francuską
sprzed kilku miesięcy. Było o czym myśleć, dyskutować, spierać się. Najgorsze, że na liczne pytania zaczynające się od, 'jak' i 'dlaczego' nie potrafi sobie odpowiedzieć.
A skrajne poglądy nie wyjaśniały wszystkiego. W początkach stycznia 1941
roku był już w Dundee. Znalazł się w gronie elewów! Turnusu Szkoły Podchorqżych
Piechoty. Kontynuował naukę wojennego rzemiosła zapoczątkowaną w maju 1940
roku, we Francji, w Coetquidan. Ukończył jq 19 kwietnia 1941 roku.
Każdy meldunek jest ważny...
Świeżo upieczony kpr. p chor. Edwin Scheller - z piątką na świadectwie powrócił
do swojej jednostki stacjonującej w Cupar. Mijały tygodnie podobne do
siebie. Szkolenia, ćwiczenia, służba, przepustki. Odmiana nastąpiła dopiero
w styczniu 1942 roku.
W styczniu 1942 roku, wraz z liczną grupą kolegów z 2. batalionu, zorganizowani
w kompanię zbiorczą, rozpoczęli ostre, kilkutygodniowe szkolenie na kursie 'komando'. A w parę dni po zakończeniu tegoż kursu skierowano go na kurs
spadochronowy do 'małpiego gaju' w Largo, a następnie na skoki do Ringway.
Z tym, iż wbrew zasadom szkoleniowym najpierw skakał z samolotu, potem z
balonu. A jest to kolosalna różnica, zwłaszcza w psychice. Leci ię w dół, ku
ziemi, na całą długość taśmy. Trwa to ileś sekund, a w głowie kłębią się myśli,
a nuż spadochron się nie otworzy. Skacząc z samolotu odnosiło się wrażenie, że
zbawcza czasza otwierała się szybciej. Zresztą - każdy z nich te pierwsze skoki
przeżywał na swój sposób.
Pewnego dnia wezwano go do dowództwa batalionu, powiadamiając, iż jutro
ma się zameldować pod Cupar, w takim i takim miejscu. Rozmowę z nim podjęło
dwóch panów, jeden w cywilu, drugi w mundurze, ale stopnia już nie pamięta. Taka rozmowa niby o niczym. Dziś powiedziałoby się 'gadka' na inteligencję.
W końcu usłyszał, że jeśli wyrazi zgodę, to przed skokiem do kraju będzie musiał
ukończyć kurs wywiadu wojskowego, a jako taka znajomość języka niemieckiego
preferuje go do tej służby. W odpowiednim czasie otrzymacie zawiadomienie.
Gdzieś po dwóch tygodniach otrzymał wezwanie, że by stawić się w Glasgow na
Oficerski Kurs Doskonalący Administracji Wojskowej. Jako młody i wysportowany
chłopak nie chciał przesiedzieć wojnę gdzieś na tyłach i grzebać w papierkach! Nie
wyraził zgody i powiedział to w dowództwie swojej jednostki. Usłyszał - Panie
podchorąży, to rozkaz! Spakował rzeczy i zameldował się u płk. Stefana Mayera
komendanta szkoły, zarazem dyrektora nauk. Tam dopiero wszystko się wyjaśniło.
Szkolenie trwało pełne pół roku. Gdzieś w listopadzie 1942 roku odbywał
już praktykę w II Oddziale Sztabu Naczelnego Wodza. Nim jednak do tego doszło,
trzeba było przysiąść fałdów, żeby opanować szeroki, a w niektórych dziedzinach
bardzo szczegółowy program. Obejmował m. in.: historię, zadania i technikę wywiadu,
studium Niemiec tj. organizację armii niemieckiej z uwzględnieniem takich
niuansów, jak policja, służby bezpieczeństwa, lotnictwo, marynarka wojenna itp.
Zajęcia praktyczne związane były m. in. z chemią wywiadowczą, fotografią, szyfrowaniem,
pracą na radiostacji, a także nauka o broni, strzelanie, walka
wręcz. Już później w Londynie, w biurze studiów Oddziału II zwracano mu uwagę,
jak ważną sprawą jest analizowanie każdego meldunku, wyciąganie wniosków.
W myśl tej zasady każdy meldunek jest ważny, a skala ważności w dużej mierze
zależy od podejścia analizującego, z tym, iż meldunek jest bardziej prawdopodobny,
im więcej jest potwierdzeń.
A jeśli się otrzyma nawet meldunek bez potwierdzeń, to niech sobie leży.
Może dojść jakiś inny, a one w sumie coś będą oznaczać. Za dzień, tydzień czy
miesiąc, gdy dalsze wiadomości potwierdzą znaczenie tej pierwszej iskierki. Już w grudniu był gotowy do pracy wywiadowczej w kraju. Potem w styczniu 1943 r.
ukończył kurs odprawowy w Audley End i mógł lecie. Na przeszkodzie stanęły:
pogoda i kolejka. Na odlot do kraju czekało już kilka ekip. Na kilka tygodni powrócił ponownie do Glasgow, na dodatkowe szkolenie. Wreszcie stacja wyczekiwania
i start do kraju - 13 marca 1943 roku. W tym samym dniu wystartowało
z lotniska Tempsford 8 samolotów, w tym 5 ze spadochroniarzami, a wśród nich
13 skoczków przeszkolonych w wywiadzie. Wraz z nim: por. Oskar Farenholc (ps. "Sum"), por. Janusz Prądzyński (ps. "Trzy''), ppor. Jan Rostworowski (ps. "Mat'')
i on, w stopniu podporucznika, ps. "Fordon" i "Łoże". Z tej czwórki, przykro
mówić, pozostał przy życiu tylko on. "Sum" i "Mat" zginęli w Gross-Rosen,
a "Trzy" - przeżył wojnę i zmarł w 1963 roku, w kraju. Ekipę przyjęła placówka "Olcha", położona 9 km na płd. wschód od Kielc i Warszawy.
Aklimatyzacja przeszła bez najmniejszych przeszkód. Zawdzięczał ją, tak jak
i koledzy niezwykle serdecznej, a zarazem rzeczowej opiece "ciotek". Jego była pani Zofia Podolska, ps. "Franka". Niezwykle sympatycznie wspominał także swoich
pierwszych gospodarzy, państwo Krygierć: młode małżeństwo z maleńką córeczką.
Mieszkał wówczas niedaleko Getta przy ul. Oboźnej. Po ukazaniu się książki Jędrzeja
Tucholskiego pt. "Cichociemni " otrzymał przemiły list od pani Krygierowej,
mieszka obecnie w Łodzi. Po okresie aklimatyzacji zmienił adres zamieszkania, na
ul. Czarneckiego 21. Nazywał się wówczas Wojciech Bereżański, z zawodu... czeladnik
krawiecki. Lewych nazwisk miał znacznie więcej. Zapamiętał dwa ostatnie Polański
i Koronowski. Zawsze jednak imię i data urodzenia były te same. Miejsce
urodzenia - gdzieś na wschodzie. W razie potrzeby zaciągać umiał. Urodził się co
prawda w Zaniemyślu, pow. Środa, ale ponieważ ojciec służył w KOP-ie, na naszych
wschodnich rubieżach (Nowogródzkie i Wileńskie), a mieszkańcem Bydgoszczy stał
się dopiero od 1936 roku, więc "zaciąganie" nie sprawiało mu kłopotów.
Otrzymał przydział do komórki wywiadu w Oddziale II Komendy Głównej
Armii Krajowej do tzw. referatu centralnego i kolejowego. Zanim zameldował się
w sekcji E-203 u mjra "Bolesława", rozmawiano z nim w trzech różnych lokalach
o jego kwalifikacjach. Do zasadniczej pracy przystąpił o 2 tygodnie później niż
koledzy, a wiązało się to z faktem, iż był przecież przeszkolony jako komandos.
Powinien zatem, zdaniem kogoś z dowództwa KG AK trafić do dywersji.
Robocza melina mieściła się w pobliżu Cytadeli, przy jednej z uliczek doń
przylegających. Także przy placu Inwalidów. Tam docierały meldunki, generalnie
ze wschodu. Dotyczyły szlaków kolejowych i lokalizacji niemieckich jednostek
frontowych. Nie była to jednak "papka" przygotowana do skonsumowania od
zaraz. Poprzez żmudne analizowanie dziesiątków meldunków i bardzo suchych
raportów byli w stanie określić rozmieszczenie danej jednostki na froncie.
Docierały np. do ich rąk szpitalne dokumenty. Rodzaj kart przekazów. Ta ewidencja powinna być niszczona. Nasi ludzie - wygrzebywali je nawet na śmietnikach.
Na każdej takiej karcie, poza nazwiskiem i imieniem, stopniem, była również odnotowana
data zranienia, pierwszego opatrunku, data transportu i nr ewidencyjny
jednostki. Także kolejne pobyty w szpitalach np. w Mińsku, Wilnie i Brześciu. Do
czego takie żmudne wertowanie meldunków służyło? Do identyfikacji tzw. wielkich
jednostek. Bo np. szeregowy Schultz został ranny pod Starają Russa, takiego i takiego
dnia, przewieziono go do szpitala w... . Wiedząc, że służy on np. w 175 pułku
piechoty, oznaczało to, iż w tamtym czasie, w operacji tej brała udział np. 50 dywizja.
Rosjanie mieli oczywiście własne rozpoznanie. Ale była to już wiadomość
z dwóch źródeł. A więc wiadomość wiarygodna. Rzecz zatem ważna. Gdyż każda
z walczących stron chciała wiedzieć z jakim przeciwnikiem ma do czynienia.
Można było więc wysnuć wniosek, iż w wyniku ciężkich walk została rozbita,
a może wycofana na inny odcinek. Dlaczego i co się za tym kryje? Więc uwaga trzeba
jej szukać. Z komunikatów wojennych wiedzieli, iż toczą się w danym rejonie
ciężkie walki, a przez kilka dni nic o tej jednostce nie dochodziło ...
Od współpracujących z ich referatem ludzi, rozrzuconych na zapleczu frontu
wschodniego docierały i inne meldunki.
Wszystkie raporty przekazywali do Biura Studiów. Stamtąd - via Londyn
do Rosjan. Mógł się tylko domyślać, iż tak się dzieje. W meldunkach, które docierały,
były także wiadomości o mostach, przepustach, jak i o szlaku kolejowym, na
którym np. zaobserwowano wzmożony ruch. Dane te były wykorzystywane do dywersji na torach. Jednak decyzja - gdzie, co i kiedy - zapadała na innym szczeblu
i o tym informowano ich. Tego typu sprawami, zajmował się od maja do początków
czerwca 1943 roku. Potem przeniesiono go do Lublina.
Miał objąć funkcję zastępcy szefa ekspozytury "23". Ówczesny szef nazywał
się Dobrowolski, ale trudno dziś powiedzieć, czy było to jego prawdziwe nazwisko,
raczej nie. Oficer służby stałej, musiał opuścić ten teren. Deptano mu po piętach.
Rodzaj wykonywanej pracy w Lublinie był podobny w minimalnym tylko
stopniu. Obowiązywało ścisłe przekazywanie informacji. Liczyły się tylko fakty,
oczywiście w miarę udokumentowane. Rzadziej komentarz i analiza. Na tym terenie
pracował z siecią. Ekspozyturę interesowało wszystko. Ilość wojska, rodzaje,
ruch czyli przemieszczanie się jednostek, ich nazwy, rozmieszczenie lotnisk, stan
moralny wojska, sprawy gospodarcze. Choć na tym terenie istniała specjalna komórka
kolejowa, działali równolegle, nie wchodząc sobie w drogę. W pewnym
sensie dublował ich robotę. Ludzie z siatki pracowali w różnych przedsiębiorstwach
i instytucjach. Szczególną uwagę zwracali na tzw. Kraftfahrparki, czyli
jednostki naprawcze sprzętu samochodowego i pancernego. Interesowało ich np.
skąd przybyły transporty z wyeliminowanym z walki sprzętem, w jakim stanie
technicznym, jak długo przyjdzie przywracać go do "życia".
W Lublinie działał do 15 lutego 1944 roku. W tym to dniu wpadł na punkcie
kontaktowym. W kotle. Był umówiony z łączniczką. Miał zdać i odebrać przeznaczoną
dla niego pocztę.
W łapach lubelskiego Gestapo...
Lokal kontaktowy, w którym ppor. Edwin Scheller, ps. "Fordon" wpadł 15 lutego
1944 r. mieścił się przy ul. Żmigród. Razem z nim zgarnięto kilkanaście osób
i łączniczkę, z którą miał się spotkać. Jej pseudonimu nie zapamiętał. Wyglqdała
na 14-letnią dziewczynkę i po jakimś czasie Niemcy ją wypuścili. Wpadka nastąpiła
w południe. Nic nie wskazywało, że lokal był trefny. Znaków na nie - nie było.
A zatem - wszystko wporządku. Do dziś dokładnie nie wiadomo, jak doszło do
założenia przez Gestapo kotła. Można się jedynie domyślać, iż ten punkt kontaktowy
służył i innym komórkom. Niedocenianie służb bezpieczeństwa wroga kończyło
się przeważnie wpadką. A może ktoś nie wytrzymał przesłuchania? Na razie wszystko odbywało się elegancko, w "rękawiczkach". Około godziny
15.00 był już na lubelskim Gestapo, pod "Zegarem". Tego popołudnia miał spokój.
Właściwe przesłuchanie zaczęło się następnego dnia. Z pytania dotyczącego
odwiedzin w lokalu, w którym był kocioł - jakoś się wyłgał. Na drugie - co
robi, gdzie pracuje, wydawało mu się, że także. Nagle, obcesowo i podniesionym
tonem - usłyszał. - Her Koronowski - łżesz! Wpokoju przesłuchań znalazł się
po chwili specjalista od dokumentów. Powiedział krótko. Ta kenkarta jest fałszywa.
Taką oczywiście była, ale nie miał wtedy pojęcia, że kenkarta należała do
serii, którą Niemcy nakryli w Warszawie. Nie powiadomiono go o tym. Po krótkiej "obróbce" przez oprawców - nie wyglądał po niej chyba najlepiej - nastąpił
przesłuchania ciąg dalszy. - Skąd ją masz, kto dał tobie te dokumenty, jaka organizacja,
jaką w niej pełnisz funkcję ?
Udawał, iż nie zna ani w ząb niemieckiego. Po drugie - starał się mówić niewyraźnie,
żeby tłumacz jeszcze raz zapytał o daną kwestię. Nie zawsze to się dobrze
kończyło, ale taka rozmowa przeciągała się w czasie. A ten był potrzebny na skonstruowanie
prawdopodobnej wypowiedzi. Odpowiedział więc spokojnie, że nigdy
nie należał do żadnej organizacji i nie pełnił w niej żadnej funkcji. - To skąd u ciebie
fałszywa kenkarta? Kupiłem na dworcu w Warszawie. Mieszkałem w Wilnie. Nie
miałem z czego żyć, a trudno mi było z tamtymi papierami otrzymać tutaj robotę,
a nade wszystko - zameldować się. - To kenkartę można kupić na dworcu kolejowym
- zapytał jeden z trójki przesłuchujących. Można - odpowiedział. - Ciekawe
- powiedział, akcentując to słowo, dodając już ostrzej, - a myśmy o niczym takim
nie słyszeli. Odparł z rozbrajającą szczerości: to zapytajcie się tych z Warszawy.
Tego było już za wiele. Nie bardzo pamiętał, jak znalazł się w celi. Po kilku dniach
zaczęli jego osobę wiązać z wielką wsypą, jaka miała miejsce w Warszawie, a także
poza granicami naszego kraju. Wpadły w ręce Gestapo jakieś materiały, które zahaczały
o Lublin. - Nic nie wiesz na ten temat? Nie wiem - odpowiadał. - A poczta,
która przejęliśmy w lokalu przy ul. Źmigród? Jaką pocztę? - odpowiadał pytaniem.
Nic z nią nie miałem i nie mam wspólnego. - Czy nic, to zobaczymy. Inaczej będziesz
śpiewał, jak z Warszawy ściągniemy te dokumenty. Na szczęście nie cały czas
przebywał na Gestapo pod "Zegarem". Na noc odtransportowywali go do "Zamku".
Tam nasi nawiązali z nim kontakt przez strażnika. Niestety - nazwiska, a raczej
pseudonimu, tego dzielnego konspiratora już nie pamięta. Jemu przekazywał wszystko,
co działo się z nim pod "Zegarem". O co go pytają, jak się tłumaczy. Dzięki
temu zdążono ostrzec ludzi, z którymi miał częstsze kontakty. Przez pełną dekadę
przechodził ciężkie chwile. Jak nie leżał w gabinecie oprawcy zbity i pół przytomny,
to wisiał głową w dół. Raz zapytano, czy nie znam "Fordona". Sprawił im radość,
odpowiadając, że ... tak, - Kto to jest, jak wygląda, gdzie go znaleźć - mów!
Odpowiedział. To taki elegancki pan, kulejący, podpiera się laseczką. - A skąd go
znasz? Kiedyś, gdy wracałem z pracy, zaczepił mnie na ulicy, prosząc, że bym za
niego wrzucił list na poczcie. Z tą chwilą, jakby się nieco odkrył. Dzięki temu miał
przez dwa, czy trzy dni trochę oddechu. Byli przecież pewni, że do czegoś tam należał. Na razie dusili płotkę, może z niej coś wycisną, Zanim dojdą z Warszawy dokumenty,
o których wspomnieli niebacznie, a potwierdzili to przy najbliższej "rozmowie",
kiedy to wisząc na belce głową w dół, myśleli, iż już stracił przytomność.
Kilkakrotnie bowiem zabawiali się w ten sposób, że bijąc odpięt w dół aplikowali
przy okazji tzw. topienie na sucho. A wyglądało to tak, że leje się wodę z butelek lub
czajnika do nosa. Żeby delikwent nie kręcił głową, po prostu dociska się butem grdykę.
Trwa to do czasu, kiedy katowany zaczyna się dusić. Nie mógł jakoś przywyknąć
do tej metody "rozmowy", gdyż nim zaczynał się dusić, wisiał już bez czucia. Raz
nawet tego samego sposobu dogadywania się spróbowali dwukrotnie w ciągu jednego przesłuchania.
Od pożegnania z tym światem uratował go lekarz. Oprzytomniał
dopiero po jakimś zastrzyku. Powiedział wtedy do nich, że jeśli chcą mieć pociechę,
to dziś dajcie mu spokój. Lekarzem tym nie kierowały oczywiście żadne uczucia humanitarne. W tej grze on się nie liczył. Był po prostu jeszcze gestapowcom potrzebny.
Gdyby dokumenty dotarły do rąk lubelskiego gestapo raczej nie rozmawialiby
z nim. Otóż o zamiarze przywiezienia takich dokumentów z Warszawy niezwłocznie
powiadomił swojego opiekuna, strażnika na "Zamku". Dokładnego terminu naturalnie
podać nie mógł, przekazał jedynie, że ma to nastąpić w najbliższych dniach.
Decyzja przeprowadzenia zasadzki na powracający z Warszawy samochód lubelskiego
Gestapo zapadła na wyższym szczeblu (Komenda Okręgu AK w Lublinie).
Czy w tym przypadku nasi działali "na nosa", czy też posiadali informacje z innych
źródeł, tego nie wiadomo. Dość, że lubelscy gestapowcy, wracając z Warszawy,
wpadli w zasadzkę. Z trójki - kierowca, Holender z SS i jeden z przesłuchujących
go gestapowców - nikt nie wyszedł żywy. Do naszych rąk wpadła teczka z owymi
dokumentami. Jak się już później dowiedział, dokumenty przechwycone przez warszawskie
Gestapo zawierały szczegóły dotyczące organizacji komórek wywiadu KG
AK. Gdyby one dotarły do Lublina, mogły być pomocne w rozszyfrowaniu lubelskiej
ekspozytury "23", a więc w jakimś sensie i jego. Najważniejsze jednak, iż potwierdzenie "skuteczności" zasadzki otrzymali również i z innej strony. Mieli wywiadowcę
zatrudnionego u Volksdeutscha, prowadzącego sklep z radioodbiornikami dla
Niemców w Lublinie. Tenże "właściciel" był agentem Abwehry, o czym zresztą wiedział.
Otóż "właściciel sklepu" wracał także samochodem z Warszawy, w kilka godzin
po zasadzce i opowiadał po powrocie (podobno z "cichą" satysfakcją, nie było
miłości między Abwehrą a Gestapo), że miała miejsce zasadzka na Gestapo, które
straciło nie tylko kilku ludzi ale i ważne dokumenty. Niemcy mogli przecież ściągnąć
z Warszawy odpisy lub odbitki tych dokumentów, gdyby je mieli. Byli zbyt pewni siebie.
Nie dopuszczali myśli, iż ktoś może je z ich rąk wyrwać.
Wzywano go nadal na przesłuchania, ale odbywały się już bez rękoczynów.
Niczego nie wydusili. Fakt, że legitymował się fałszywą kenkartą, ale inne dokumenty
były oryginalne. Zameldowanie z datą sprzed trzech tygodni, karta pracy
- sprzed dwóch tygodni, a więc przed wpadką. Jego tłumaczenie nabierało cech prawdopodobieństwa. Zatem - tak chyba myśleli, trzymamy jakąś płotkę. Facet
dostał za swoje, bo musiał. Na zaś, a nuż coś powie. Więc...? Sprawa jakby zawisła
w próżni. Czekano widać na czyjeś decyzje, ale czyje?
Przez strażnika dochodziły jakieś wieści z zewnątrz, iż nie jest sam, że starają
się mu pomóc. Słowa pociechy i trzymaj się! - twoja sprawa jest na dobrej
drodze. Ale co znaczą takie słowa, skoro codziennie z cel "Zamku" wyciągano
ludzi na rozwałkę. Przeżył na "Zamku" słynny Wielki Piqtek, w którym wygarnęli
masę ludzi i postawili ich pod ścianą. Może życie zawdzięczał i temu, iż wówczas
śledztwo było jeszcze w toku. Bał się - co tu ukrywać, żeby siedząc w "Zamku", czy pod "Zegarem" ss nie dotarła do Gestapo wiadomość, że "Fordon", czyli on,
którego poszukiwali na zewnątrz, siedzi u nich.
Wiedział, że stało za nim grono ludzi dobrej woli i narzeczona, którzy po zorientowaniu
się o wynikach śledztwa podjęli starania, żeby go z "Zamku" wydostać . Inaczej mówiąc - wykupić. Ile to kosztowało - nie wiedział. Domyślił się
tylko, że część gotówki, a może biżuterii wyłożyła narzeczona, późniejsza żona,
ale ile dołożyła Komenda Główna, czy też Okręg Lubelski AK - do dziś nie ma
pojęcia. 27 maja 1944 r. opuścił mury "Zamku".
Wywieziono go z miejsca pod Lublin. Najpierw wykąpano, następnie odwszono,
przystąpiono do intensywnego leczenia. Był w bardzo kiepskim stanie.
13 czerwca 1944 r. zawarł związek małżeński, a pod koniec tego miesiąca przeniósł
się z żoną do Piaseczna pod Warszawą. Kiedy doszedł już do jako takich sił
musiał przejść obowiązującą, w przypadku wyjścia z rąk Gestapo, procedurę.
Przesłuchanie z udziałem prokuratora wojskowego, przedstawicieli kontrwywiadu
z Oddziału II. Raczej normalne postępowanie śledcze. Żeby wyjaśnić, jak doszło
do wpadki, czy nie pociągnęła za sobą ofiar w ludziach współpracujących.
Okazało się, że nikt poza nim nie wpadł. Poinformowano go przy okazji, że do
czasu pełnego powrotu do zdrowia zostaje urlopowany. Powiedziano także, iż oddział
ma pewne plany w odniesieniu do jego osoby. - Skierujemy w inny teren, do
Obszaru Zachodniego, ale o szczegółach pomówimy, jak wróci do służby.
Byłeś agentem Inteligence Serwice.
Na kilkanaście dni przed wybuchem Powstania Warszawskiego zakończyło
się dochodzenie związane z aresztowaniem i pobytem ppor. Edwina Schellera
w łapach lubelskiego Gestapo. Decyzja brzmiała: zdrowieć i być gotowym do nowych
zadań.
Wybuch Powstania Warszawskiego zastał go w Piasecznie, a więc poza terenem
walk. Żaden rozkaz o przydziale do takiego, czy innego oddziału - nie dotarł.
Nie był jeszcze w pełni sił, to prawda, ale dochodzące odgłosy walk i drażniący
nozdrza swąd spalenizny, podrywały człeka do działania. I tak np. kiedy w lasach
Chojnowskich znalazł się oddział "Lancy" - zgłosił się. Pierwsze pytanie brzmiało: A ma pan broń? Nie miał. W pobliskich lasach Kabackich operowała część oddziału
"Baszty", która przebiła się z Warszawy. I tam spotkał się z odmową. Nie
miał broni. Przez jakiś czas wraz z żoną zajmowali się gromadzeniem lekarstw dla
powstańców. Niemcy coraz bardziej nam się przypatrywali. Ratowały ich lubelskie
dokumenty. Podawali się za uciekinierów. Ale struny nie należało przeciągać.
Przenieśli się zatem do Piotrkowa Trybunalskiego. Tu zastało ich wyzwolenie.
Pilnie śledził postępy wojsk radzieckich, a zwłaszcza interesowała go wiadomość
czy Bydgoszcz jest już wolnym miastem. Może dwa, może trzy dni po wyzwoleniu
miasta przez wojska radzieckie, także i polskie - był już w Bydgoszczy.
Dojechał wraz z żoną na tendrze. Jednym z pierwszych pociągów zdążających
w tym kierunku. Odnalazł rodziców. Mieszkali w niedokończonych domach pod
lasem. Z dawnego mieszkania wyrzucili ich Niemcy. Przymierzając się do życia
w "cywilu" przez jakiś czas utrzymywał kontakt z kierownictwem Obszaru
Zachodniego Delegatury Sił Zbrojnych w kraju. Z chwilą, gdy dotarł rozkaz "Radosława" o ujawnieniu się - zameldował, że dalsza "zabawa" w wojnę nie
interesuje go. Nie wyrażono sprzeciwu. I tak jak można przeczytać w dokumencie,
który udało się zachować, 15 października 1945 roku spełnił obowiązek
ujawnienia się w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego.
Po sześciu latach został cywilem. Koszmar wojny był już za nim. Zaczął od
wędrówki po różnych urzędach, biurach, formujących się przedsiębiorstwach.
Pracy niby nie brakowało, ale i jej. .. nie było. Po sakramentalnym pytaniu - co
robiliście podczas minionej wojny, odpowiadał zgodnie z prawdą. Wówczas dochodziły
słowa - wpadnijcie za parę dni, zobaczymy co się da zrobić. Zaświadczenie
Urzędu Bezpieczeństwa było świstkiem nie respektowanym przez tych, od których
zależało przyjęcie do pracy. Naiwny myślał, że krajowi są potrzebne młode ręce do
pracy. Toteż, nawet się specjalnie nie zdziwił, kiedy jakieś trzy tygodnie po ujawnieniu
się - zabrano go w nocy z domu. Nie wiedział jeszcze, iż żonę zgarnięto na
ulicy, tegoż dnia, po południu. Spotkali się w gdańskim więzieniu. Żona była
w 5 miesiącu ciąży. Obchodzono się z nią, bez względu na jej stan. Szykanowano,
bito. Skutki? Straciła dziecko i do końca życia była osobą bardzo chorą.
Siedział wyjątkowo krótko (ok. 8 miesięcy), bo tylko do 7 czerwca 1946 r.
W tym to dniu znalazł się na wolności wraz z żoną i ok. 40-osobową grupą byłych
żołnierzy Armii Krajowej z Komendy Obszaru Zachodniego: Poznań-Pomorze.
Wraz z nim zasiedli również na ławie oskarżonych żołnierze b. "Gryfa
Pomorskiego", a więc grupa tych, którzy w rejonie Kartuz i Kościerzyny, z narażeniem
życia pomagali radzieckim i polskim żołnierzom, zrzuconym na tyły frontu
z zadaniem zbierania informacji o silach wroga. Oskarżenie było bzdurne.
Wszystkim zarzucano działanie na szkodę PRL i współpracę z Gestapo, jemu natomiast,
podczas przesłuchań powiedziano wprost: "Byłeś agentem Inteligence
Serwice..."
Rozprawa była w pewnym sensie kuriozalną. Toczyła się w kilka dni po procesie oprawców obozu koncentracyjnego w Stutthofie. Przed sądem wojskowym.
W pewnym momencie - zaskoczenie. Prokurator wycofuje akt oskarżenia. Sąd
udaje się na naradę. Nie bardzo wie co robić. Po przerwie - rozprawa toczy się
dalej, bez odczytania aktu oskarżenia. Odpowiadali na pytania sądu. Każdy z nich
mówi - jestem niewinny. Wyrok. Zostali uwolnieni od winy i kary, zwolnieni do
domów, kilkanaście minut po zakończonej rozprawie. Nie zostali natomiast zwolnieni
z więzienia komendant Obszaru Zachodniego płk. Pałubicki i jego zastępca,
nazwiska, niestety nie pamiętam.
Wylqdował w Szczecinie. Jesienią 1946 roku rozpoczął studia na Akademii
Handlowej. Pracy nie mógł znaleźć. Poszła więc do pracy żona. W 1948 roku ukazało
się w miejscowej prasie ogłoszenie Centrali Zbytu Węgla "Węglokoks".
Poszukiwali ludzi znających obce języki.
Zgłosił się. Został przyjęty. Od stycznia 1951 r. przeszedł (na ich prośbę) do
pracy w zarządzie portu. Został szefem działu przeładunków masowych. Po trzech
miesiącach stawił się na wezwanie szefa ochrony portu. Zapytał, czy prawdą jest,
iż studiuje. Odpowiedział, że tak. - To przyda się wam zapewne urlop na napisanie
pracy dyplomowej. - To weźcie ten urlop, także wypoczynkowy, a przychodzić
możecie tylko po pieniądze. Jeszcze dzisiaj przekażcie wszelkie papierki swojemu
zastępcy. Nie dyskutował, nie miało to sensu. Powrócił do "Węglokoksu". Po
czterech tygodniach pracy, życzliwy mu dyrektor - rozłożył ręce. - Rozumiecie?
Rozumiał. Na jakiś czas zahaczył się w Zjednoczeniu Energetycznym Pomorza
Zachodniego. Przyjęto go do księgowości. W tym też mniej więcej czasie, zaraz po
wyjściu ze szpitala, aresztowano żonę. Komisja specjalna stwierdziła, że
w Szczecinie brakuje makaronu. Żona pracowała wówczas w spółdzielni "Robotnik". Były rzeczywiście kłopoty z dostawami makaronu. Podaż nie nadążała
za popytem. Ale - musiał być kozioł ofiarny. Pół roku siedziała. Dowiedział się
później, że bezprawnie.
Wyjscie jedno. Wyjechać z tego miasta. O słuszności takiej decyzji utwierdziła go rozmowa z "Bardzo Ważną Osobą" w pewnym urzędzie. Nie kryła, że
w Szczecinie nie będą mieli spokoju. No bo... rejon graniczny, port, i te de, i te de. Zlikwidowali mieszkanie i przenieśli się do Inowrocławia. Pracował w NBP,
w dziale kredytów. Rok minął spokojnie. Aż nagłe - wzywa go sekretarka mówiąc
- dyrektor pana prosi. Dobry fachowiec i - życzliwy ludziom człowiek. Nie owijał
niczego w bawełnę. - Muszę pana zwolnić, takie otrzymałem polecenie. Jak pan
musi, dyrektorze, to wszystko w porządku. Nie mam o to do pana pretensji. Do takich
rozmów zdążyłem się już przyzwyczaić.
Po kilku tygodniach - sprawa się wyjaśniła. Otóż w całej Polsce zwalniano
wszystkich, którzy kiedyś mieli coś do czynienia z Anglią. W centrali, czy gdzieś tam, zagnieździła się ponoć szajka szpiegowska. Z banku musiała jeszcze odejść
pani, która miała pecha, iż lata-wojny spędziła w Wielkiej Brytanii. Z Inowrocławia
nie wyjechał, podobało mu się to miasteczko. Ofert pracy, po zwolnieniu z banku
miał bez liku. Z Zakładów Sodowych, Żupy Solnej, Infamy.
Były to spore zakłady. Odpowiadał - nie. Tłumaczył, że nie jesteście na tyle "mocni", że by mnie wybronić przed tymi, którzy w majestacie prawa, łamią je.
Zatrudnił się w małej fabryczce wyrobów lutowniczych. Dobrze mu się tam pracowało.
I jak na ówczesne warunki, zarabiał też nie najgorzej.
Październik 1956 roku. Pewnego dnia - telefon ze Szczecina. Krótka rozmowa.
Wracaj! Jesteś nam potrzebny. Ależ - argumentował - nie mam mieszkania,
a o dwóch domach nie ma mowy. Usłyszał: nie łam się. Wszystko załatwimy
od ręki. Przeniósł się do miasta, z którego musiał się wynosić w początkach lat
pięćdziesiątych. Awansował na szefa wydziału eksploatacj i w zarządzie portu. I od
tamtych dni mieszkał przy ul. Mickiewicza. Chyba w 1965 roku przeszedł w swej
firmie do służby w inwestycjach. Miał też jakiś tam udział w opracowaniu założeń
do projektu inwestycji, która miała być realizowana w naszym porcie. Zostało to
zauważone. Zaproponowano mu przejście do Biura Projektów Budownictwa
Morskiego. Wyraził zgodę. I w nowym miejscu pracy, mówiąc językiem młodzieżowym
- też się sprawdził. Satysfakcja zatem - obopólna.
Po 1956 roku nie spotkał się już z objawami szykanowania, ale dmuchał na
zimne. Nie wierzył np: iż dojdzie do skutku wyjazd na kontrakt do Indii, w ramach
"Polservisu". Wytypowało go biuro i kiedy zaproponowano ten wyjazd - nie spieszył
się z załatwianiem formalności. Po co - myślał - robić sobie nadzieję i myśleć
o tym, czym tam będzie się w zespole zajmować, skoro miał tak zaszarganą opinię
urzędową. Nieważne, iż nie zjego winy. Ba, nawet odprowadzającemu na Okęcie
koledze przykazał, żeby do czasu, aż samolot nie znajdzie się w powietrzu, czekał na
niego, gdyż w ostatniej chwili mogą wysadzić z tego środka lokomocji. Przez Wiedeń,
Rzym, Bejrut, Teheran, Delhi dotarł do Bombaju. Tam czekało grupę specjalistów
od projektowania i budowy portów oraz stoczni - 9 miesięcy wytężonej pracy.
Powrócił do kraju w końcu 1968 roku.
Na emeryturę przeszedł w 1980 roku. Ale nadal pracował na pół etatu.
Kiedy czasem, wspominał odległe już lata, to cieszył się, iż czasu danego nie zmarnował.
Edwin Scheller-Czarny, cichociemny, ppor. rez. (oficjalnie według posiadanej
książeczki wojskowej w stopniu szeregowca) za działalność bojową został wyróżniony Krzyżem Virtuti Militari V klasy, za pracę zawodową - Krzyżem
Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, Złotą Odznaką Zasłużonego Pracownika
Morza i innymi odznaczeniami wojskowymi i cywilnymi.
I pomyśleć, ilu takim jak Edwin Scheller ludziom, inni - także ludzie, zgotowali
los obywatela II, a może III kategorii, w dawnych, miejmy nadzieję, już
całkowicie minionych latach.