Iwanowski Wiktor ps. Szpak
Urodził się w Wilnie 16.04.1925 r. syn Justyna i Zenaidy. Żołnierz Armii Krajowej, który przysięgę
złożył przed "Lotem" (por. Henryk Dytz) 15.08.1943 r. Następnie dostał przydział do drużyny dywersyjnej i przeszedł przeszkolenia wojskowe.
Do 7. Brygady por. Wilhelma Tupikowskiego "Wilhelma" został odkomenderowany 09.04.1944 r. Walczył u "Szczęsnego" w drużynie Edwarda Krolla, następnie u por. Jerzego Rożałowskiego "Gozdawy". Po zaginięciu "Gozdawy" ponownie wrócił do 7. Brygady
z przydziałem do 7. drużyny "Karlika"
w 3. plutonie "Szczęsnego". Po rozbrojeniu
przez wojska NKWD aresztowany, przechodzi poprzez Miedniki, Kaługę i Sieredniaki,
skąd uciekł 15.08.1945 r. Po powrocie do Polski kontynuował naukę. Ukończył Akademię
Wychowania Fizycznego. Wykładał na Uniwersytecie Szczecińskim. Został awansowany
do stopnia profesora Uniwersytetu Szczecińskiego. Odznaczony Krzyżem Armii
Krajowej, Krzyżem Partyzanckim i Medalem Wojska. Napisał i wydał książkę wspomnieniową
xstytułowaną "Wilno Ojczyzno Moja" oraz wiele publikacji naukowych. Uczestniczył
we wszystkich Zjazdach Żołnierzy Kresowych.
Zmarł w Szczecinie 13 września 2014. Pochowanyn w Gdańsku.
[Wspomnienia Wiktora Iwanowskiego umieszczone w książce Danuty Szyksznian "Jak dopalał się ogień biwaku"]
CIERNIOWA DROGA
wspomnienia partyzanta z Ponar
M o t t o : Prawda zawsze zwycięży.
Dedykacja komunistom
Na przekór perfidnej działalności bolszewickiej
zmierzającej do wynarodo-wienia Polaków środkami
systematycznego siania fermentu, nieufuości, kłamstw
i zbrodni wśród społeczeństwa kresowego,
efekt okazał się przeciwny ich zamierzeniom.
Dzień 5 lipca 1944 roku stał się dla 7 Brygady "Wilhelma" AK dniem historycznym,
bowiem w tym dniu odbyła się ostatnia odprawa i rozwiązanie
Brygady. W ostatnim rozkazie zawarta była informacja, aby partyzanci od tej
chwili sarni podejmowali decyzje o dalszym postępowaniu. Komendant przezornie
sugerował, aby posiadaną broń i amunicję dobrze ukryć, ponieważ może się
jeszcze przydać. Po rozwiązaniu Brygady większość udała się pieszo do własnych
domów, nieraz odległych o kilkadziesiąt kilometrów.
Nieoczekiwane spotkanie z rodzicami i rodzeństwem było dla domowników
olbrzymim zaskoczeniem. Przywitanie bardzo wzruszające - przecież wróciliśmy
żywi i cali , a do tego niestety brudni, wymęczeni i głodni. Oczywiście pytaniom
nie było końca, radość przeplatana łzami, bowiem niektórzy nasi najbliżsi nie
wrócili, oddając życie za Polskę.
Do miejsca zamieszkania, którym było osiedle nazwane Jagiellonów, weszliśmy
z pełnym uzbrojeniem, z opaskami na rękawie i orzełkami na czapkach,
a czasem beretach lub furażerkach niemieckich. Pobyt we własnym domu spowodował,
że poczuliśmy się zwycięzcami - przecież te tereny były jeszcze okupowane
przez Niemców, a my już manifestujemy wolną Polskę.
Pierwszą czynnościąw domu było ukrycie broni, umycie się, najedzenie się
do syta, krótkie opowiedzenie o przeżyciach i wreszcie spanie - ale jakie? - pod
czystą pościelą i na prawdziwym jakże wygodnym łóżku - to była noc cudowna.
Następnego dnia w godzinach południowych dotarła do nas wieść o ponownej
mobilizacji z wyznaczeniem punktu zbornego w Skorbucianach w dworku
p.Bobrzyckiej.
Na ogłoszony apel najstarsi wiekiem partyzanci "Budda" - Tolek Iwanowski; "Elektryk - Olek Rowczenio i "Anglik" - Mietek Rowczenio, przeprowadzili bardzo
sprawnie zbiórkę, na którą stawili się nie tylko zaprzysiężeni lecz dosłownie cała
młodzież męska od 15. roku życia.
Zgłaszająca się młodzież w większości posiadała broń zdobywaną wcześniej
w sposób tylko im wiadomy.
Oficjalnie podany cel mobilizacji: ,,Akcja Ostra Brama", a więc walka o zdobycie
przez Polaków polskiego Wilna. W pierwszych dniach mobilizacji Komenda dokonuje
przeformowania, Brygada "Gosdawy" zostaje wcielona do Brygady "Wilhelma". Powstają nowe plutony i drużyny na zasadzie łączenia z racji miejsca zamieszkania.
W ten sposób powstaje 1 pluton nazwany "Szturmowym", w skład którego
wchodzi młodzież z Ponar, Landwarowa i Trok.
Wszyscy partyzanci otrzymują numerowane zaświadczenia-legitymacje wojskowe
opatrzone okrągłą pieczęcią i podpisem komendanta.
Atmosfera w Brygadzie wręcz entuzjastyczna, każdy z opaską biało-czerwoną
na rękawie, większość umieszcza na czapce orła pomimo tego, że czapki są niemieckie
bądź cywilne lub po prostu berety. Zewsząd rozlegają się melodie piosenek legionowych, jesteśmy w stanie euforii. Wreszcie oczekiwana od 5 lat atmosfera wolności
i wreszcie staliśmy się wolnymi Polakami, chociaż nikt z nas nawet nie przypuszczał,
że odwieczny wróg - bolszewizm, jeszcze raz i to w sposób perfidny zadecyduje o naszym
dalszym życiu.
Następne dni znacznie ochłodziły nasze samopoczucie, zmieniły nastrój i wróciło
ponownie ciężkie życie partyzanckie, a tym uciążliwsze, że dokuczać zaczęły lipcowe upały. Coraz częściej powstają nieoczekiwane przeszkody - ciągłe marsze całego oddziału
w Puszczy Rudnickiej utrudniały nam oddziały sowieckie. Aczkolwiek stosunek
ich do nas był obojętny, to często napotykaliśmy ich na naszej trasie i dowiadywaliśmy
się, że dalej tą drogą nie przejdziemy ponieważ jest "marszruta" ich armii. Po jakimś
czasie stwierdziliśmy, że słuchając ich wskazówek zaczynamy maszerować w określonym
pierścieniu. W tej sytuacji komendant podjął decyzję przebicia się w puszczy
przez moczary. Zamysł niestety nie powiódł się, bowiem tam straciliśmy początkowo
2 wozy taborowe, a wieczorem następne, łącznie z kuchnią polową. Oczywistym się
stało, że było to planowe zamierzenie bolszewików. Dalsze marsze stawały się coraz
bardziej uciążliwe nie tylko z racji wyczerpania fizycznego, a również z braku zaprowiantowania.
Brak chleba, soli i gotowanych potraw daje się coraz bardziej we
znaki.
W tym miejscu należy wyrazić uznanie wszystkim partyzantom, że mimo tak
ciężkich warunków nie słyszało się utyskiwań ani nie było załamań psychicznych wszyscy
bowiem byli pełni optymizmu i wierzyli, że niedługo zdobędziemy nasze ukochane
Wilno i przyczynimy się do wyzwolenia całej Polski.
OCHRONA SZTABU - BOGUSZE
Niedaleka przyszłość ukazała nagą rzeczywistość i wyraźne oblicze zbrodniczego i zwyrodniałego sowietyzmu. Wcześniejsze ustalenia Komendy Okręgu
Wileńsko-Nowogródzkiego dotyczyły spotkania komendantów poszczególnych brygad
i oficerów z generałem Czemiachowskim, głównodowodzącym 3. Frontem
Białoruskim.
Zgodnie z ustaleniami na wyższym szczeblu generał "Wilk" Aleksander
Krzyżanowski miał zaprezentować siłę Armii Krajowej działającej na tym terenie,
przedstawiając dowódców oraz oficerów. Po prezentacji miały być wręczone odznaczenia
bojowe oraz odczytany rozkaz specjalny, informujący o kontynuacji działalności
bojowej zreorganizowanych formacji pod polskim dowództwem, lecz podporządkowanym
naczelnemu dowództwu radzieckiemu.
Miejscem planowanego zgrupowania miało być gospodarstwo chłopskie
we wsi Bogusze. Wyznaczeni oficerowie łącznie ze swymi dowódcami stawili się
w przewidzianym terminie, oczekując mającej się odbyć niebawem prezentacji.
Niezależnie od tego generał "Wilk" nie ufając bolszewikom wydał rozkaz komendantowi
7 Brygady "Wilhelmowi", aby zorganizował osłonę - ochronę sztabu.
ZDRADA RÓWNIEŻ JEST METODĄ
Dzień poprzedzający znamienną datę 17 lipca 1944 roku był dniem nieustających
i bardzo uciążliwych marszów. Wielu nieprzygotowanych do tych trudów z racji
nieodpowiedniego obuwia miało rany na nogach, ale nikt głośno nie narzekał - zaciskał
zęby i świadom, że cierpi za Polskę niwelował cierpienie. W godzinach wieczornych komendant dokonał przeglądu stanu uzbrojenia i wyznaczył 1 pluton do zadania
specjalnego, wzmacniając go liczbowo o jedną drużynę. Tak więc wyznaczono około
40 partyzantów, oczywiście z obowiązującą dyskrecją do ostatniej chwili nikt nie wiedział
jakie zadania przeznaczone są dla tej grupy.
Stan uzbrojenia przedstawiał się następująco: 3 karabiny maszynowe w tym
jeden LKM/CZ/ i dwa erkaemy. Większość posiadała karabiny przeważnie typu
Mauzer, oraz po 30-40 naboje, niektórzy mieli "pepesze" również z wystarczającą
ilością amunicji, dla uzupełnienia przydzielono każdemu po jednym lub dwa granaty.
Oczywiście naszą chlubą był LKM, którego obsługą powierzył komendant najstarszemu
z nas "Buddzie" /Tolek Iwanowski/ - celowniczy, amunicyjny "Anglik" /Mietek
Rowczenio/ i wymiennik luf "Szpak" /Witek Iwanowski/.
Po całodziennym marszu i nocnym odpoczynku dobrnęliśmy do miejsca przeznaczenia
w godzinach porannych. Miejscem tym była nieznana nam przedtem wieś
Bogusze. Wieś usytuowana jest przy drodze wiodącej poprzez Rudomino - Turgiele Taboryszki
do Oszmiany. Teren wsi lekko pofałdowany, przy zabudowaniach pola
uprawne od strony wschodniej, natomiast po stronie przeciwnej około 400 metrów
nieco zasianego zboża, dalej ugór i obrzeże Puszczy Rudnickiej.
Droga przechodząca przez wieś dzieliła opisany teren, przy czym w kierunku
wschodnim przy drodze rosły krzaki i rzadko występujące drzewa liściaste. Do drogi
przylegało gospodarstwo ogrodzone płotem drewnianym z dużym domem, zabudowaniem
gospodarczym oraz dużym podwórkiem, zasłoniętym zabudowaniami od
strony Puszczy Rudnickiej. W tym to miejscu komendant zrobił krótką odprawę, na
której dowiedzieliśmy się, że naszym zadaniem jest ubezpieczyć sztab .
Na podwórku ma się odbyć prezentacja dowództw naszych Brygad przed dowódcą
III-go Frontu Białoruskiego gen. Czernichowskim. Konieczność zorganizowania
ochrony sztabu wynikała z braku zaufania gen. "Wilka" do poczynań bolszewików.
Wykonując rozkaz komendanta przyjęliśmy szyk tyraliery przesuwając się
z obrzeża Puszczy w kierunku zabudowań na odległość około 300 m. Tam zajęliśmy
stanowiska ogniowe przedtem okopując się i maskując. Na śkrzydłach usytuowano
erkaemy, natomiast w punkcie centralnym LKM. Szyk tyraliery czterech drużyn zajmował
w linii ciągłej około 200 m.
[Ciąg dalszy wspomnień Wiktora Iwanowskiego z jego książki "Wilno, Ojczyzno moja..."(1994)]
Komendant , który zajmował miejsce powyżej naszych stanowisk, bacznie obserwował przez lornetkę drogę i zabudowania. Po południu koło boiska szkolnego i zabudowań gospodarczych
dał sie zauważyć ruch. Jednak widoczność była niewielka. Po pewnym czasie ujrzeliśmy koło szkoły wjeżdżające
i wyjeżdżajace auta ciężarowe. Nasz niepokój wzrastal, ponieważ przy drodze zauważyliśmy ustawione karabiny maszynowe. Od strony wsi kilku oficerów jechało konno w naszym
kierunku. Komendant wyjechał im na spotkanie, które nastąpiło
na wysokości naszego stanowiska elkaemu, w odległości
nie więcej niż 50 metrów. Można więc było doskonale wszystko
słyszeć, tym bardziej że były to krzykliwe pogróżki
w stylu iście sowieckim: tak... twaju mać ... budzlesz k nam
strieliać? Wtedy "Wilhelm" odsuwając się na bok i odsłaniając
nasze stanowisko elkaemu, zapytał: "Jeżeli zmusicie
do tego?" Krótki dialog, niezbyt parlamentarny, ostudził
nieco zapały enkawudzistów, zawrócili konie i odjechali.
W tym czasie, gdy niewiele brakowało, aby usłyszeć komendę "Ognia!", usłyszeliśmy gromki okrzyk "Buddy" - "czołgi!" Oczy wszystkich natychmiast skierowały się na druga
stronę drogi, gdzie ujrzeliśmy, poprzednio dobrze zamaskowane,
kilka robiących przerażające wrażenie czołgów. Trudno
przewidzieć, co by się działo, gdyby z naszej strony padł
chociaż jeden strzał. Na pewno niewielu z nas zostałoby
przy życiu. Oczywiste jest, że wszyscy zdecydowali się na
opuszczenie swoich stanowisk. Zobaczyliśmy biegnącego w naszym kierunku małego chłopczyka, który zanosząc sie od płaczu krzyczał: "Ruskie zabrali naszych oficerów!" (zdanie to powtarzał wielokrotnie). Po dobiegnięciu do nas nieco się uspokoił. Wszystkie sytuacje działy się niezwykle szybko.
Dodatkowa, niespodzianką, było pojawienie się kukuruźnika, krążacego nad nami. Cała akcja została doskonale przygotowana
przez NKGB. Pozorowanie spotkania z gen. Czerniakowskim było bolszewickim wybiegiem, inaczej mówiąc - powszechnie stosowanym kłamstwem. W konsekwencji, zebranych na
podwórku szkolnym naszych oficerów rozbrojono, załadowano na auta ciężarowe, wywieziono do Wilna i osadzono w więzieniu
na Łukiszkach. Bez ofiar śmiertelnych dokonano likwidacji Armii Krajowej. Dzisiaj łatwo jest krytykować i radzić,
trudniej było wtedy. Fakty te potwierdzają jednak naiwność
dowództwa, które mimo przestróg delegata rzadu,
Z.. Fedorowicza,
dało się zwieść przyrzeczniom sowietów.
Z perspektywy czasu tamte zdarzenia można oceniać całkiem inaczej, trzeba jednak zauważyć, że nasze doświadczenia
bojowe daleko odbiegały od doświadczeń regularnej
armii.
Nieprzewidziany epilog 7 Brygady
Po ewakuacji z Bogusz oczekiwaliśmy od Komendanta dalszych
rozkazów. Przywrócone zostały składy drużyn i plutonów
gotowych do dalszego marszu, lecz nie bardzo wiedziano
dokąd . Następny dzień przyniósł rozwiązanie. "Wilhelm", doprowadzając nas do liczacej wtedy kilkaset osób Brygady,
zrobił zbiórkę w pobliżu wsi Piłokańce i wydał rozkaz:
"Rozwiązuję Brygadę po raz wtóry, udzielając wam całkowitej swobody w dalszym postępowaniu. Dalsze trwanie wobec bolszewickiej nawały nie daje żadnych szans i nie rokuje niczego dobrego. W tej sytuacji zwalniam was czasowo z obowiązków żołnierskich, radzę
ukryć broń, która jeszcze może się przydać. Pamiętajcie jednak zawsze o tym, że jesteście Polakami, szanujcie homor ponad wszystko. Nie żegnam się z wami, lecz mówię do zobaczenia, być może niedługo".
Po wysłuchaniu ostatniego rozkazu Komendanta stwierdziliśmy, że przez cały czas "asystuje" nam KGB.
To ci z zielanymi otokami - kontynuatorzy zbrodni katyńskiej. Ich liczebność wsiąż się zwiększała. Zauważyliśmy, że pojawiają
się coraz to inne oddziały. Część stanowiła kawalerię, natomiast
część jechała na oklep na zarekwirowanych chłopskich
koniach. Również nasze oddziały rozrastały się, obok
nas przechodziły zwarte grupy z innych brygad, a z rozmów
wynikało, że podobnie jak my byli kierowani na wyznaczone
tereny (inne kierunki były obstawione przez liczne grupy
bolszewickie). Jednak my byliśmy najbardziej widoczni dzięki
opaskom na rękawach i błyszczącym orzełkom na czapkach.
Właściwie kierunek marszu nadawały dwójki regulirowszczyków,
a więc bolszewików znających dogodne przejścia.
Wreszcie wyszliśmy na wielką pustą przestrzeń obok jakiejś
wioseczki i ... nastapiło pełne zaskoczenie .
Z maszerujacej grupy bolszewickiej wyłonił się oficer
w randze majora i zatrzymał nas. Po dłuższej chwili, gdy
liczba naszych partyzantów wzrosła do kilku tysięcy, gromkim głosem oznajmił, że chce z nami rozmawiać dowódca III
Frontu Białoruskiego, sam generał Czerniahowski. I rzeczywiście, po niedługim czasie na czarnym koniu wyjechał z lasu
bez wielkiej asysty postawny mężczyzna okryty peleryną i
donośnym głosem przywołał nas do siebie. Nie zsiadając
z konia spojrzał na kilkutysięczną grupę i po rosyjsku
przemówił: "Żołnierze frontu, przyjaciele , jestem jak i wy
żołnierzem frontowym, czy pójdziemy dalej bić faszystów?
Wiem, jak wam trudno było walczyć nie mając dostatecznej
broni ani amunicji. My, armia sowiecka, chcemy was uzbroić
w nowoczesną broń i amunicję, umundurować, abyśmy dalej mogli wspólnie zwalczać znienawidzonego wroga".
Ktoś zapytał: "Czy nadal będziemy Armią Polską i w jakich
będziemy mundurach?" Odpowiedział: "Nadal będziecie
Armią Polską, dowodzić wami będą wasi oficerowie, jednak
pod zwierzchnictwem władz wojska sowieckiego".
Postawiono następny warunek generała: "Teraz złóżcie
broń, która jest bardzo zróżnicowana, w to miejsce otrzymacie
całkowicie nowe uzbrojenie". Zaczęliśmy się zastanawiać
- jak mamy postąpić ? Tymczasem generał wraz ze swoją nieliczną świtą odjechał kłusem.
Zauważyliśmy wokół nas dużą ilość NKGB, w większości na
koniach. Obok nich gęsty szpaler pieszych, wszyscy uzbrojeni w automaty. Wystąpił oficer w randze majora przypominając, że broń należy składać na polanie na wyznaczonym miejscu.
W tej sytuacji, nie mając innego wyjścia, uzgodniliśmy
między soba, aby każda składana broń unieruchomić przez wyjęcie
zamka i wdeptanie go butem w ziemię. Wielu z nas zatrzymało broń krótką przy sobie, ukrywajac ją najczęściej
za pasem w spodniach. Składanie broni pod przymusem było
w moim życiu partyzanckim największą tragedią. Wielu nie
mogło ukryć rozpaczy, łzy były świadectwem nie lęku, a bezsllności. Przysięgaliśmy wówczas po cichu, że jeszcze tu
wrócimy i pomścimy naszą zniewagę i podeptanie żołnierskiego
honoru.
Po złożeniu broni stosunek bolszewików do nas uległ natychmiast diametralnej zmianie. Od tej chwili staliśmy się
jeńcami znienawidzonych wrogów. Stało się to tak szybko, że
dopiero w czasie marszu uświadomiliśmy sobie naszą rzeczywistą
sytuację. Po rozbrojeniu kazano nam się ustawić
w zwartą kolumnę i maszerować w kierunku wskazanym przez NKGB. Do naszej świadomości pomału docierał fakt, że oto
jesteśmy jeńcami.
Wkrótce staliśmy się świadkami pierwszej tragedi. Zaraz
po rozpoczęciu marszu jeden z partyzantów (nazwiska jego
nie znaliśmy) szybko odłaczył się i zaczał uciekać.
W pogoń ruszyło natychmiast kilku konnych, dopędzili go i
zaczęli okładać pejczami. Na to podjechał wspomniany wyżej
major, żołdacy rozstąpili się, a major wymierzył i strzelił
do bezbronnego, następnIe odjechał, by za chwilę powrócić i
oddać do Ieżacego jeszcze kilka strzałów. Obraz ten prześladuje mnie do dzisiaj. Od razu porównaliśmy to z bestialstwem
Niemców czy też Litwinów.
Nie skończyło się na jednej tragedii. W czasie gdy
wszyscy zaabsorbowani byli morderstwem dokonanym przez bolszewików
na partyzancie, inny chłopak wyrwał się do ucieczki
z drugiej strony kolumny, wykorzystując nieuwagę eskorty.
Był oddalony od kolumny jakieś 50 metrów. gdy ruszyła
za nim pogoń na koniach. On jednak zdążył dopaść terenu porośniętego krzakami. Padło za nim kilka strzałów, po chwili
z krzaków wyłonili się konni i z zadowoleniem orzekli: no
i etovo swołacza toże ubili. Po czterdziestu latach, na corocznym
spotkaniu akowców całkowicie przypadkowo zeszliśmy
na temat tamtej ucieczki i dokonaneg o przez NKGB morderstwa.
I oto okazało się, że wcale towo swołacza nie ubili.
Młodziutki, wówczas 16-letni partyzant o pseudonimie "Bończa"
żyje do dzisiaj (prawdziwe nazwisko: Tadeusz Mieczkowski)
Marsz trwał wiele godzin, panował niesamowity upał,
pragnienie rosło.
W Miednikach Królewskich ulokowano nas w ruinach zamku
krzyżackiego, ongiś rezydencji króla Polskl i Litwy, Kazimierza
Jagiellończyka. Tam zamieszkiwali jego synowie,
a opiekunem ich był Jan Długosz. W ruinach wprowadzono nas
do kilku drewnianych szop przeznaczonych na stajnie. Największa bolączką był brak wody. Miejscowa studnia została
wyczerpana już po pół godzinie. Dochodziło do tego, że
czerpany ze studni mokry piasek był chętnie wysysany przez
straszliwie spragnionych ludzi. Póżhiej wodę zaczęto dowozić z niedalekiego miasteczka beczkowozami.
Ruiny zamku otoczone były murami obronnymi o grubości
dwóch metrów, na murach ustawiono ciężkie karabiny maszynowe, natomiast wokół murów, po stronie zewnetrznej, chodziły
patrole wartownicze uzbrojone w automaty.
Co kilka godzin doprowadzano nowe transporty rozbrojonych
partyzantów. Po dwóch dniach było już nas tam około 5000 chłopa. Pobyt w Miednikach Królewskich trwał równe 10 dni.
Każdy starał się zająć dla siebie najlepsze miejsce.
My, chłopcy z Ponar i Zatrocza zajęliśmy tę część stajni, gdzie leżało sporo słomy. Wnet okazało się, że słoma ta
przykrywała końskie łajno. Miejsce obok mnie zajmował mój brat Tolek "Budda", z drugiej strony "Hubert", dalej "Ursus", "Paweł", "Heniek", "Szwejk", "Kometa", "Hiszpan", "Krótki" i najciekawsza postać - "Sęk'".
Pierwsze noce były ciężkie i pełne obaw, nie wiadomo,
długo będziemy tutaj przetrzymywani i jaki los nas czeka
i inne pytania nasuwały się coraz natarczywiej. Niewszystkie pozostawały bez odpowiedzi. Po chwilowym
załamaniu wrócił nam jednak humor ( siła młodości) i nastroje
nieco się poprawiły.