Wspomnienia Franciszka Puzewicza ps. "Komar"
Fragment książki "Jak dopalał się ogień biwaku" Danuty Janiczakówny - Szyksznian.
"Śmierć" 2. Brygady
Po wielu forsownych marszach na północ od Wilna - w rejonie Miejszagoły, Korwia, Gulbin - w wyniku powstałej sytuacji politycznej, po zdobyciu Wilna, 2. Brygada sforsowała rzekę Wilię i idąc przez Nową Wilejkę wzięła kierunek na Puszczę Rudnicką - w dalszej perspektywie na Warszawę. Będąc już na południowo-wschodniej stronie Wilna, 17 lipca, późnym wieczorem zatrzymaliśmy się na odpoczynek w niewielkiej podwileńskiej wiosce. Traf chciał, że zostałem wyznaczony do pełnienia warty na skraju wsi od strony zachodniej. Przed sobą miałem dużą łąkę, a za nią liściasty lasek. Sam byłem ukryty w gąszczu dzikich zarośli pod drzewem orzecha. Wśród zapadającego zmroku wytężałem oczy wypatrując ewentualnego przeciwnika. Nogi bolały a sen morzył oczy, lecz trwałem dzielnie. Krótko przed północą zostałem zdjęty z posterunku i otrzymałem wiadomość, że w Brygadzie jest alarm i natychmiast ruszamy w drogę. Marzenia o odpoczynku spaliły na panewce. W Brygadzie odczuwało się ogólne podniecenie i ciche szepty omawiające zaistniałą sytuację. Po pewnym czasie - już w marszu - podszedł do nas Dowódca Plutonu i cicho powiedział, że od tej chwili jesteśmy wobec sowietów jako oddział partyzancki i jeżeli chcemy, to możemy iść do domu - z bronią lub bez niej. Zapanowała konsternacja. Ciemna noc, nie wiemy, gdzie jesteśmy i w którą stronę iść. Zdecydowałem, że idę dalej razem z plutonem, a jak się rozwidni zorientuję się w sytuacji i podejmę decyzję - co dalej.
Szliśmy forsownym marszem bocznymi drogami, przez laski i osiedla. Pomimo późnej pory ludzie we wsiach nie spali i patrzyli z trwogą na to co się dzieje. Pytali dokąd idziemy i co dalej będzie? Idąc widzieliśmy duże ilości porzuconego sprzętu wojskowego- partyzanckiego, przeważnie ciężkiego, który był uciążliwy w marszu. Miejscowi ludzie twierdzili, że przed nami przechodziły duże oddziały AK, wszystkie w tym samym kierunku, czyli na Puszczę Rudnicką. Zasypiając ze zmęczenia, szliśmy dalej oczekując świtu. Wraz ze świtem pojawiły się na niebie "kukuruźniki", które w niskim locie krążyły nad Brygadą i odlatywały z meldunkami na południe. Wkrótce na naszej drodze, ale w kierunku przeciwnym, zaczęły pojawiać się sowieckie patrole z karabinami maszynowymi. Brygada nie reagowała. Mijaliśmy się w milczeniu, podejrzliwie się sobie przypatrując. Sowieci, jak się później okazało - zachodzili na tyły Brygady i odcinali ewentualny odwrót. W takiej scenerii zbudził się nowy, słoneczny dzień 18 lipca 1944r.
W pewnej chwili - słońce było już dość wysoko - zauważyłem, że czoło Brygady weszło do jakiejś wsi. Była to wieś RAKAŃCE przy szosie Wilno - Oszmiana. Od czoła Brygady dały się słyszeć okrzyki: "Brygada stój!" i warkot motorów. Za chwilę ujrzelismy pędzących na koniach, od czoła Brygady, naszych dowódców, którzy pędząc galopem wołali: "kto może niech zawraca i wycofuje się do lasu!". Sami zniknęli między budynkami gospodarstw. Część taborów zaczęła wjeżdżać na chłopskie podwórka żeby zawrócić. Zapanował potworny chaos. Nad nami krążyły samoloty, a od czoła zauważyliśmy wjeżdżające w wąską ulicę sowieckie czołgi, na których było pełno uzbrojonych "bajcow". Taborowe konie na huk silników szalały w podwórkach rozwalając płoty i wozy. Sowieccy żołnierze krzyczeli, aby iść do przodu i rzucać broń, że nic nam się nie stanie i pójdziemy sobie do domu. Gdy doszedłem do końca wsi i ujrzałem szosę, a na niej czołgi i karabiny maszynowe ustawione w kierunku wsi, a także dużą grupę sowieckiej "starszyzny" oraz wojska. Wszyscy krzyczeli, żeby składać broń i zebrać się obok na pastwisku ogrodzonym kolczastym drutem. Tam mieliśmy wszyscy otrzymać przepustki i spokojnie wracać do domów. Bezwiednie ruszyłem w kierunku wskazanym przez NKWD-zistę. Za szosą, na polu leżała już duża sterta broni, złożonej przez tych, którzy pierwsi się tam znaleźli. Widok był porażający. Trzeba było oddać to, co było dla nas najcenniejsze - broń - zdobytą w walce z wrogiem lub pielęgnowaną przez lata w schowkach mieszkań i zabudowań. Reakcje kolegów były różne. Jedni rzucali broń z determinacją lub niszczyli. Inni płakali i podczas rzucania odwracali głowy. Jeszcze inni całowali ją i delikatnie kładli jak coś najdroższego. Ja, wśród innych, ze ściśniętym w bólu gardłem złożyłem swego mauzera, dwa granaty, naboje i pistolet mojego brata Antoniego. Zostawił mi go, gdy otrzymał przepustkę z Brygady, aby pochować zabitego ojca. Staliśmy tak w niemej rozpaczy, przyglądając się resztkom chłopaków z Brygady, którzy jeszcze dochodzili, poganiani przez "bajcow". Nie pomogło ukrywanie się w domach i stodołach. Docierała powoli do nas potworna świadomość. To koniec naszej 2. Brygady. To jej śmierć. To koniec wolności.
Rozbrojeni, zostaliśmy spędzeni na łąkę i otoczeni ciasnym pierścieniem sowieckich żołnierzy. Byliśmy tam parę godzin, aż cała wieś i okoliczne krzaki zostały przeszukane przez Sowietów i oczyszczone z uciekinierów z naszej Brygady. Moim "osobistym sukcesem" w tej tragicznej chwili było to, że z naszych taborów otrzymałem kawał chleba i duży kawałek wędzonej słoniny, co później było na wagę złota.
Po rozbrojeniu całej Brygady zostaliśmy ustawieni na szosie w kolumnę marszową. Otoczeni kordonem żołdaków z bagnetami i drugim szpalerem na polu - "mumgolow" na konikach - jadących przez łany zboża i pilnujących, żeby nikt się nie ukrył i nie uciekł, ruszyliśmy w drogę. Powiedziano nam, że przepustki do domów dostaniemy w ich sztabie i tam musimy dojść. Miało to być bardzo blisko. Zapowiedziano, że każda próba zboczenia z drogi grozi rozstrzelaniem. Było to prawdą i było realizowane.
Pomimo pięknego i słonecznego dnia - kolumna 2. Brygady ruszyła w nieznaną drogę - w czarną noc niewoli.

Miedniki Królewskie, obóz internowa-nych przez Sowietów żołnierzy AK,
ze zb. Muzeum
Armii Krajowej Okręgu Wilno „Wiano”. *

Żołnierze AK Okręgu Wileńskiego w obozie w Miednikach Królewskich,
ze zb. Muzeum
Armii Krajowej Okręgu Wilno „Wiano”. *
Obóz "Miedniki"
Po rozbrojeniu 2. Brygady w Rakancach, cały upalny dzień szliśmy w nieznane - tam, gdzie rzekomo miał się znajdować sztab wojskowy, który miał nam dać przepustki do domów. Dokuczał nam wielki upał, kurz z traktu wznoszony przez setki maszerujących nóg i pragnienie. O jakimkolwiek zejściu z trasy do rzadkich źródeł wody, takich jak rowy, strumyki czy sadzawki, aby napić się choć odrobinę - nie było nawet mowy. Otoczeni szczelnym kordonem "mongołow" strzygliśmy oczami dookoła, szukając jakichkolwiek szans ucieczki. Nie było to łatwe, ale próby ucieczki były częste, tak jak częste były strzały oddawane przez eskortujących nas żołnierzy. Byłem świadkiem desperackiego skoku dwóch chłopaków z przydrożnej skarpy w gąszcz zarośli i skrycia się w betonowym przepuście wodnym pod drogą, którą szliśmy. Trwało to sekundy i powiodło się im. Strażniicy nie dostrzegli ucieczki. Później w marszu dowiedzieliśmy się - wiadomością przekazywaną z ust do ust - że kilku naszych chłopaków zostało zastrzelonych w czasie próby ucieczki. Bardzo wielu "szczęśliwców" zostało "tylko" pobitych nahajkami i zawróconych do maszerującej kolumny. Postępowanie eskortujących nas żołdaków zadało kłam składanym nam uprzednio obietnicom o otrzymaniu przepustek i powrocie do domów.
Zaczęło nas ogarniać ogólne przygnębienie i trwoga o dalszy nasz los. Przyciskałem do serca ryngraf Matki Boskiej Ostrobramskiej i modliłem się w duszy o pomyślne rozwiązanie skomplikowanej sytuacj i w jakiej się znalazłem.
Pod wieczór, kompletnie wyczerpani fizycznie i psychicznie weszliśmy do miasieczka, częściowo zniszczonego w wyniku działań wojennych. Zeszliśmy z traktu i po chwili naszym oczom ukazały się potężne mury starego zamczyska z szeroką bramą. W pobliżu, po prawej stronie murów, stał piękny kościółek ze strzelistą wieżą. Brama ta i ruiny zamku otoczone murami okazały się celem naszego marszu. Jak się później dowiedziałem miejscowość ta nosiła nazwę: MIEDNIKI KRÓLEWSKIE.
Ruiny zamku pochodziły z XIII i pierwszej połowy XIV wieku. Mieszkali w nim często synowie Kazimierza Jagiellończyka, m.in. Św. Kazimierz, patron Litwy, którego imieniem nazwany jest wspomniany wyżej kościółek.
Szeroka brama zamku powitała nas "gościnnie" - "strażą honorową" NKWD-zistów stojącą po jej obu stronach. NKWD-ziści stali z karabinami maszynowymi ustawionymi w kierunku wchodzącej kolumny 2. Brygady. W pobliżu - w rezerwie - stało wielu żołnierzy sowieckich z bronią gotową do strzału. Na rogach murów zamkowych też ustawione były karabiny maszynowe. W ponurym milczeniu i ze zgrozą w oczach wchodziliśmy przez tę potworną bramę, wiedząc, że wchodzimy jak ryby do saka i normalnego wyjścia stamtąd już nie będzie.
Po wejściu na teren zamku oczom moim ukazał się olbrzymi plac w kształcie czworoboku, otoczony murami o wysokości ok. 6-8 m zbudowanym iz kamieni połączonych zaprawą murarską. W paru miejscach mury były mocno "wystrzępione" i miały wysokość około 2 m, ale tam stali sowieccy żołnierze z automatami. Z prawej strony bramy, w pobliżu muru, stały dwa baraki mieszkalne, w których później rozlokowano naszych oficerów i kobiety - łączniczki i sanitariuszki. W jednym z narożników znajdowała się trochę "zgruzowana" wysoka, oryginalna baszta zamkowa. Co w niej było - nie wiem, bo dostępu do niej nie mieliśmy. Cały wewnętrzny teren zamczyska zabudowany był równymi szeregami baraków - jak się okazało poniemieckich stajni dla koni. Z lewej strony bramy, w narożniku mocno wykruszonego muru, leżała olbrzymia sterta nadgniłej słomy, kiedyś przeznaczonej dla koni. Dookoła, w dość bliskiej odległości od murów, po stronie wewnętrznej i zewnętrznej, rosły szeregi dużych drzew, które swymi koronami przykrywały górne części murów. Tak wypadła pierwsza ocena sytuacji i miejsca, w którym znalazła się nasza 2. Brygada.
Przybyliśmy tu jako pierwsi "lokatorzy" i przytłaczała nas wielkość placu, murów i pustka panująca wewnątrz. Następne godziny i dni zmieniły sytuację całkowicie. Do zamku zaczęły napływać następne oddziały rozbrojonych brygad z całego Okręgu Wileńskiego i Nowogrćdzkiego. Nastąpiła prawdziwa KONCENTRACJA, tylko że nie w Puszczy Rudnickiej, ale tutaj - w ruinach starego zamku - pod silną eskortą żołnierzy NKWD - nie tak dawno, naszych sojuszników w walce z Niemcami.
Według bardzo pobieżnej oceny zostało tu skoncentrowanych około dziesięciu tysięcy żołnierzy Armii Krajowej. Rosjanie prawdopodobnie mieli pełniejsze dane, bo nękali nas ciągle powtarzanymi spisami, w których żądali danych: kto, skąd, z jakiej brygady, pseudonim, data urodzenia, gdzie rodzina itp. Zauważyłem dziwne zjawisko wśród Akowców - podawanie fałszywych danych, łącznie z nazwiskami, jak też zapisywanie się w paru miejscach. Miało to na celu wyrobienie ewentualnych, fałszywych dokumentów, jak też zapobieżenie restrykcjom wobec ich rodzin.
Po wejściu na teren zamku zostaliśmy ustawieni na wolnym placu, gdzie sowiecki oficer polecił powtórnie, aby zdać ewentualnie posiadaną broń i sprzęt wojskowy. Za znalezioną broń groził karą śmierci. Oczywiście nikt się nie zgłosił do zdania broni. Wszyscy mówili, że zdali już ją w Rakańcach. W kilka dni później w szczelinach muru zamkowego dostrzegłem schowany pistolet, a w drugim miejscu 2 granaty. Nie wiem, czy była to broń kogoś z naszej Brygady, czy z którejś innej, ale fakt ten potwierdzał odwagę naszych chłopców i lekceważenie groźby śmierci z rąk NKWD. Po kilku banalnych zdaniach o oddaniu broni, porządku i dyscyplinie, zostaliśmy podzieleni na kompanie (roty) i "zakwaterowani " w barakach-stajniach. Miejscem odpoczynku były boczne sektory stajni, które służyły jako stanowiska dla koni. Były one pełne końskiego nawozu zmieszanego ze słomą, która służyła koniom jako ściółka. Na takim posłaniu przyszło nam spędzać dnie i noce. Silny odór nawozu przenikał aż do wnętrza organizmu. Nie było na to ratunku. Nie mieliśmy płaszczy ani koców, żeby zrobić sobie posłanie. Leżeliśmy na tym nawozie z plecakami podgłową zamiast poduszki, ściśnięci jeden obok drugiego. Pamietam koszmar jednej nocy, kiedy nad obozem przeszła silna burza z potworną "tropikalną" ulewą. Woda lała się przez dziury w dachu na nasze "posłania" i wypływała pod ścianami baraków. Całą noc spędziliśmy na stojąco, pod strugami wody, mając pod nogami gęstą nawozową "papkę". Dwa dni suszyliśmy nasze stanowiska, aby można się było ponownie położyć - na w miarę suchym nawozie. Efektem tego jest do dnia dzisiejszego silna ansa do pieczarek, których smak bardzo lubię, ale ich zapach zawsze stawia mi przed oczami te stajnie w Miednikach.
Najbardziej dokuczliwym w naszym obozowym życiu był brud i głód. Całkowity brak wody uniemożliwiał nam zachowanie choćby minimalnej higieny. Doszło do tego, że gdy leżeliśmy obok siebie na tym gnojowisku, to olbrzymie wszy przechodziły po nas szeregami. Na nic się zdały jakiekolwiek zabiegi ich wyłapywania. Było to obrzydliwe. Ich wielkość i ilość przerażała. Nigdy więcej w życiu nie przeżyłem czegoś takiego - chociaż bywałem w różnych trudnych sytuacjach.
Własne zapasy żywności - słonina i chleb - szybko się skończyły i rozpoczęło się zaciskanie pasa. Małe racje żywnościowe wydzielane przez kucharzy nie zaspakajały potrzeb młodych organizmów - zwłaszcza, że menu było bardzo ubogie. "Pajdka" czarnego chleba, wodnista "zupa jarzynowa ", czasem proso i czarna zbożowa. Wszystko to o bardzo niskiej kaloryczności.
Życie obozowe powoli zaczęło się stabilizować. Po pierwszej gorączce poszukiwania znajomych, kolegów lub krewnych, emocje zaczęły opadać. Rozpoczęły się rozmowy i spekulacje na temat tego, co dalej z nami będzie? Wierzyliśmy twardo, że Rząd w Londynie nas nie opuści, że zostaniemy uwolnieni, że...i że, i że....,chociaż kolejne dni nic nowego nie przynosiły. Została wprowadzona silna dyscyplina, częste spisywanie i sprawdzanie. Zakazano poruszania się poza miejscem przyległym do swojego baraku. Zakazano wychodzenia z baraku po zachodzie słońca, pod groźbą rozstrzelania. Sprawdzały to patrole z psami chodzące po terenie obozu. Granicą czasową był apel wieczorny, na którym sprawdzano stan osobowy. Często apel kończyliśmy śpiewając modlitwę wieczorną "Wszystkie naszedzienne sprawy", Rotę lub Hymn Akowców. Po tym szliśmy do baraków, z których nie wolno było wychodzić aż do rana.
W czasie pobytu w obozie osobiście przeżyłem dwie chwile pseudo-wolności, kiedy to znalazłem się za murami obozu. Pierwszą - było to wytypowanie mnie do pracy w kuchni i polecenie dowiezienia wody. Woda dostarczana była z miasteczka, ze studni gospodarskich. Transport odbywał się w beczce "śledziówce" lub w beczce blaszanej po benzynie, ustawionej w tylnej części chłopskiego wozu. Grupa czterech lub sześciu osób ciągnęła taką "dwukółkę" do studni. W bramie dołączał do nas żołnierz z automatem - jako eskorta. Za bramą dobiegała do nas masa ludzi - przeważnie kobiet - dopytując się o swoich krewnych i znajomych. Żołdak "dzielnie" walczył z kobietami nie pozwalając do nas podejsć i podać paczki z żywnością dla bliskich. Po przekupieniu pozwolił wziąć kilka paczek, które musieliśmy schować w beczce z wodą.
W czasie takich 'wyjazdów po wodę, których było bardzo wiele każdego dnia, zdarzyło się parę udanych ucieczek naszych chłopców. W wyniku tego zwiększono eskorte do dwóch żołnierzy. Po powrocie do obozu z wodą żołnierze zostawali w bramie, a my jechaliśmy do kuchni - po drodze wyjmując rozmokłe paczki, aby dostarczyć je do adresatów. Praca w kuchni była wielkim dniem, bo dostawało się tam dodatkowq porcję jedzenia, którego ubytek rekompensowało się dolaniem wody do kotła. Postepowanie nieetyczne, ale wymuszone przez życie!
Drugim takim momentem było wysłanie mnie razem z grupą chłopaków do pracy za murami obozu - do rozładowywania i sortowania partyzanckiej broni. Tuż za murami, w pobliżu kościółka Św. Kazimierza leżały sterty broni partyzanckiej zabranej w czasie rozbrajania Brygad. Zadanie nasze polegało na sortowaniu sprzętu wojskowego, np. karabiny po rozładowaniu układało się na równe sterty, automaty metalowe oddzielnie, amunicję oddzielnie i granaty również. Inny sprzęt, wg rodzajów też oddzielnie. Oj było tego, było! Aż łzy się w oczach kręciły, gdy patrzyliśmy na tę broń. Przecież każda sztuka to oddzielna historia, to masa troski o nią i czułości, to walka o byt i niepodległość. Jakie piękne były tam okazy krótkiej broni. Istne perły. Oj miało się ochotę taką sztukę wziąć ze sobą! Jednak logika nakazywała rozwagę. Teraz leżało to wszystko "martwe" czekając na zniszczenie. Patrząc na tę naszą broń byliśmy psychicznie załamani.
Żołnierze 7. Brygady „Wilhelma” AK w obozie w Miednikach Królewskich, stoją od lewej:
Stanisław Białożyt „Brom”, Henryk Dziekiewicz, Michał Baniukiewicz, Apolinary Kozakiewicz
„Grot”, Kazimierz Zmitrjewski,
ze zb. Muzeum Armii Krajowej Okręgu Wilno „Wiano”. *
Żołnierze AK trzymani pod gołym niebem w obozie w Miednikach Królew-skich, ze zb.
Muzeum Armii Krajowej Okręgu Wilno „Wiano” . *
Praca fizyczna przy sortowaniu nie była zbyt uciążliwa. Chodziliśmy, nosiliśmy i sortowaliśmy broń - nie poganiani przez wartowników. Piękny, słoneczny dzień pozwalał lustrować okolicę zamku i snuć marzenia o ucieczce. Znudzony NKWD-zista obserwował leniwie naszą pracę. Jednakże o ucieczce nie mogło być mowy, bo dookoła było pełno rosyjskiego wojska. Po południu - pełni wrażeń, zostaliśmy odprowadzeni do obozu do naszej szarej rzeczywistości.
Wielkie ożywienie w życiu obozu spowodowały próby werbowania nas do Armii gen. Berlinga. Mam wyraźnie przed oczami barak pełen naszych chłopaków, a w środku przejścia, na jakiejś skrzyni czy beczce postać młodego oficera Berlingowca. Mówił do nas długo, o zachodzących przemianach społeczno-politycznych, o utworzonej polskiej Armii gen. Berlinga, o PKWN i .... o nowej "sprawiedliwej" granicy na Bugu. Mówił w sposób, który miał nas przekonać do wstąpienia do armii. Wśród nas zawrzało. Pytaliśmy - to o co my walczyliśmy i krwią uświęcaliśmy naszą ziemię? Odpowiedzi były polityczne i pokrętne. Lustrowaliśmy tego oficera od stóp do głowy. Mundur niby polski, ale jakiś inny. Czapka polska rogatywka, ale orzełek jakiś "rozczapierzony", bardziej podobny do wrony niż orła. Buty - trzewiki. Zadawaliśmy sobie pytanie; Jak to? Oficer w trzewikach? A zamiast cholewek, to coś parcianego owiniętego dookoła łydki. Były to owijacze. Któryś z naszych dowcipnisiów nazwał je "gwintowanymi cholewami". Nie pasowało nam to wszystko. Pytaliśmy o naszych dowódców i wołaliśmy, że "My chcemy WILKA! Niech on o nas decyduje i z Nim pójdziemy wszędzie". Wiec zakończył się ogólną wrzawą i zignorowaniem "politruka ". Ponawiane później próby werbowania do Armii Berlinga nie dawały pozytywnych wyników. Nieliczna garstka ochotników, którzy zgłosili swój akces, była podczas wychodzenia za bramę wygwizdywana i wyzywana od zdrajców i sprzedawczyków. Przykre to było widowisko.
Po tych nieudanych próbach werbowania, w obozie nastała złowroga cisza. Zerwane zostały kontakty z władzami obozu. Zwiększono straże i ich czujność. Wyraźnie odczuwało się wrogą atmosferę wśród obu stron. W barakach trwały dyskusje i spory dotyczące zaistniałej sytuacji. Wyczuwaliśmy intuicyjnie, że coś złego musi nastąpić, ale trudno było wywnioskować - co to może być? Coraz częściej słychać było słowa partyzanckiej pieśni:
" O Boże usłysz prośby nasze wysłuchaj nasz tułaczy śpiew... "
Ludzie coraz bardziej zamykali się w sobie. Nie chciało się już dyskutować, bo wszelkie rozważania prowadziły donikąd. Staliśmy przed wielką niewiadomo, od której będzie zależał nasz los i nasze życie.
Ucieczka z obozu "Miedniki"
Przez cały czas pobytu w obozie, ani na chwilę nie opuszczała mnie myśl o ucieczce. Ciągle lustrowałem mury, drzewa, bramę. Brałem pod uwagę sytuację i wszelkie okoliczności, które mogły sprzyjać ucieczce. W swoje plany wtajemniczyłem wspaniałego kolegę i przyjaciela z lat szkolnych, Staszka Tyszkiewicza. Razem uczyliśmy się, razem służyliśmy do Mszy Św. w miejszagolskim kościele, byliśmy razem w drużynie harcerskiej i razem postanowiliśmy próbować szczęścia w ucieczce. Podczas lustracji murów zamkowych zwróciłem uwagę na wyłom w murze, pod którym leżała olbrzymia sterta zgniłej słomy sięgająca tego wyłomu. Plan był prosty: wejść po słomie na mur, zeskoczyć z drugiej strony i ... wolność. Aż za proste, żeby było realne. W normalnych warunkach problemem było wejście na tę stertę i przejście po niej do wyłomu - bo była to odkryta przestrzeń. Okazja przyszła sama. Ciemna noc i szalona burza z ulewą. Przez strugi wody nie było widać świata. Powiedziałem do kolegi - Staszek, teraz. Wybiegliśmy z baraku, w świetle błyskawic wypatrujqc kierunku. W parę minut, po mokrej słomie dostaliśmy się do wyłomu w murze. Uczuliśmy radość, że połowa drogi jest już za nami. Pozostało tylko zeskoczyć na drugą stronę, ale w ciemności nie było widać co się tam znajduje. Czekaliśmy w milczeniu na błyskawicę. Stało się. Silny blask oświetlił dokładnie miejsce, na które mieliśmy skakać. Dokładnie pod nami stał NKWD-zista z bagnetem na karabinie. Okryty kapturem i peleryną nie widział nas i nie słyszał w odgłosach grzmotów. Serce stanęło mi w gardle. Gdybym skoczył "w ciemno" to nadziałbym się prosto na sterczący bagnet. Automatycznie zrobiliśmy "w tył zwrot" i po paru minutach byliśmy już w baraku, przemoczeni do ostatniej nitki. W barakach - stajniach było mało lepiej. Przez dziurawe dachy woda zalewała wszystko.
Nie powiodło się - ale myśl o ucieczce nas nie opuściła. Przyglądając się murom zauważyłem, że między narożnikami - w środku długości muru - jedno z dużych drzew rośnie bardzo blisko niego, a trochę dalej, po zewnętrznej stronie, konar innego drzewa opiera się o górę muru. Wysokość muru w tym miejscu wynosiła ok. 8 m. Kalkulacja była prosta: wejść po drzewie na mur, przejść po nim kilka metrów i zejść po opierającym się konarze na drugą stronę. Dyskretnie pokazałem Staszkowi miejsce i nakreśliłem plan przyszłej ucieczki. Zaakceptował moje plany. Trochę ociągaliśmy się z podjęciem decyzji o czasie ucieczki, czekając na rozwój wywpadków i dogodną sytuację. Była to pierwsza dekada sierpnia 1944r. Pewnego dnia cały obóz został postawiony na nogi i zebrany na placu przed bramą. Po kilku godzinach stania zaczęto poszczególne kompanie sprawdzać, wyczytywać i wyprowadzać za bramę z osobistymi rzeczami. Zapanowała ponura cisza i przygnębienie. O Katyniu większość z nas już wiedziała. Tego dnia połowę ludzi wyprowadzono za bramę. Wieczorem powiedziałem do Staszka: "żarty" się skończyły. Jest to ostatnia chwila do ucieczki. Zdecydowaliśmy więc, że uciekamy dzisiaj.
Wieczór tego dnia był cichy i pogodny. Zapadał lekki zmrok. Wszyscy byli w barakach. Place i przejścia były puste, ponieważ wychodzenie z baraków było zabronione. Wziąłem lekki chlebaczek, a w nim opatrunek, kawałek sznura, scyzoryk i kawałek suchego chleba. Trzewiki zdjąłem i przytroczyłem do chlebaka. Pasek od spodni miałem w kieszeni. Losowanie - kto pierwszy? Wypadło na mnie. Krótkie westchnienie do Matki Ostrobramskiej, znak krzyża i wychodzę z baraku. Przebiegam skulony pod ścianą drugiego baraku. Lustrując otwartą przestrzeń przebiegam pod mur chowając się za pniem drzewa. Niedaleko, z prawej strony drzewa stał barak oficerski, a przed nim grupa oficerów polskich grających w karty. Ich - pełne rygory nie obowiązywały. Dostrzegli mnie. Przerwali grę i zaczęli bardzo dyskretnie mnie obserwować. Tuż za nimi był narożnik muru, wartownik i karabin maszynowy. Założyłem pasek na nogi, skinąłem do nich gestem pożegnalnym i modląc się w duszy zacząłem się wspinać na drzewo. Wspinałem się tak, aby drzewo jak najbardziej mnie osłaniało przed wzrokiem wartownika. Jednak widziałem go dokładnie, a i on mógł mnie w każdej chwili zobaczyć. W górnej części muru gałęzie i liście drzewa zasłoniły mnie przed wartownikiem. Jestem przy krawędzi muru. Zdejmuję pasek z nóg. Mocne odbicie i stoję na murze osłonięty gałęziami. Serce dławi mnie wgardle. Połowa drogi do wolności już za mną. Pozostało przejście do drzewa opierającego się o mur i zejście po nim na ziemię. Pierwszy ruch nogą spowodował osypywanie się spróchniałego muru, co w wieczornej ciszy czyniło niesamowity hałas. Dojście do drzewa stało się nierealne. Ale co było robić? Przecież nie zrezygnuję! Stojąc nieruchomo na murze zacząłem oglądać zewnętrzną jego stronę. Stwierdziłem, że jest on trochę niższy, bo posiada na dole nasyp ziemny, a kamienie, z których jest zbudowany mocno wystają i brak między nimi zaprawy murarskiej. Zaświtała mi szalona, desperacka myśl. Będąc boso i trzymając się górnej krawędzi muru zacząłem szukać oparcia dla nóg wśród kamieni. Stwierdziłem, że szukając nogami można znaleźć szczeliny dające mocne oparcie dla nóg. Gorzej było, gdy opuściłem się na tyle, że musiałem puścić górną krawędź muru. Prosząc Boga o pomoc czepiałem się rękami wystających kamieni i "przyklejony" do murów szukałem dalej oparcia dla stóp. Wyglądałem jak duży pająk na ścianie. Straciłem rachubę czasu. Nie wiem, ile to trwało. Może kilka minut, a może wieki. Wreszcie dotknąłem stopami ziemi. Zlustrowałem sytuację. Nasyp ziemny pod murem był brzegiem fosy wypełnionej wodą. Za fosą były jakieś krzaki, drzewa i zarośla. Łapałem oddech i planowałem dalsze kroki, gdy usłyszałem po drugiej stronie muru szelest wspinającego się Staszka. W tym samym momencie w obozie rozległo się szczekanie psa, okrzyki "stójI, stój! ", wystrzał z karabinu i głośne szuranie spadającego po drzewie ciała. Jak błyskawica przebiegła mi przez głowę myśl - zabili Staszkal i decyzja - uciekaj!
Przebrnąłem przez wodę sięgająca mi tylko powyżej kolan i ruszyłem przez krzaki oby jak najdalej od murów. Po chwili natknąłem się na płot o wysokości ok.2 metrów z drutu kolczastego, którego nitki biegły co 20 cm. Poleżałem chwilę nasłuchujqc i zastanawiając się jak go sforsować. Wyjąłem z chlebaka sznurek i podciognąłem jeden z drutów maksymalnie do góry tak go mocując, aby powstała zwiekszona luka. Dolny drut w luce nacisnąłem rękami i szarpiąc mundur przelazłem na drugą stronę. Wszystko to odbywało się w trawie w pozycji leżącej. Odczepiłem sznurek żeby nie zostawić śladów przejścia i ruszyłem w łan żyta rosnący za płotem. Pohylony biegłem długo, żeby być jak najdalej od obozu. W polu czułem się znacznie bezpieczniej. Nurtował mnie jednak problem, że kierunek, w którym powinienem iść do domu, to była północ, a ja uciekałem na południe - czyli musiałem odpowiednio okrqżyć obóz i wejść na właściwy kierunek. O ucieczce drogami nawet nie było co myśleć. Zostałbym schwytany bardzo szybko. Wiedziałem, że złapanych w pobliżu obozu uciekinierów, rozstrzeliwali na miejscu.
Całą, wprawdzie krótką letnią noc, szedłem ostrożnie przez łąki i pola robjąc odpowiedni krąg, aby wyjść z drugiej strony obozu. Udało się. Szkolenia, które przeszliśmy jako harcerze przydały się. Przeciąłem drogę z Miednik do Wilna i dalej szedłem przez pola. Wiedziałem już, że obóz został po prawej stronie, to znaczy, że idę w dobrym kierunku. Idąc łanem żyta natknąłem się na jakiś lasek. Usłyszałem odgłosy rozmów i jakby sprzętu wojskowego. Było ciemno i nie moglem nic dostrzec. Byłem też zmęczony długotrwałym marszem i emocjami związanymi z ucieczką. Postanowiłem trochę odpocząć i doczekać świtu, aby się rozejrzeć, jak iść dalej. Położyłem się w życie i natychmiast usnąłem. Zbudziło mnie swiatło wschodzącego słońca. Zerwałem garść żyta, owinąłem sobie nim głowę i uniosłem się żeby zbadać okolicę. Widok był przerażający. Z prawej strony, w odległości może 500m widniała w słońcu brama i mury obozu. Upadłem z wrażenia. Po całej nocy ucieczki byłem znów przed obozem. Zacząłem się czołgać na wprost, w kierunku rzekomego lasku. Okazało się, że było to parę samotnych gospodarstw wśród sadów i krzaków. Żadnego wojska nie było. Doszedłem do nich. Miałem problem ze zdobyciem cywilnego ubrania. Jednak mieszkańcy nie mieli już nic, co mogli mi ofiarować lub wymienić. Mówili, że takich jak ja było tu już wielu zamienili wszystko, co mieli. Mają same mundury. Wreszcie, w którejś ubogiej chatce stojącej na uboczu dostałem łachy, od widoku których w głowie mi się zakręciło. Nie miałem wyjścia. Oddałem mundur, a dostałem spodnie lniane sięgające mi do połowy łydek, z dziurami na kolanach i na siedzeniu, całe postrzępione i brudne. Do tego otrzymałem damski kaftan, też za mały, szary z czarnym kołnierzem, dziurawy i postrzępiony. Jedna strona kaftana była uwalana w zasuszonym rozczynie chlebowym. Widocznie poprzednio służył do przykrywania ciasta na chleb przed wypiekiem. Na pewno strój był wiejski, ale w takim stanie i zestawie mógł być używany tylko przez człowieka chorego umysłowo. Podbudowany przez ludzi duchowo - "że tak może być" i po otrzymaniu informacji, którędy bezpiecznie można iść, ruszyłem już w kierunku Wilna, oczywiście omijając drogi, wioski i miasteczka.
Idąc dalej, w pewnej chwili znalazłem się w matni. Na lewo - lasy pełne rosyjskich wojsk, przede mną duża wieś, w której widać było samochody wojskowe. Na prawo - twarda droga gęsto uczęszczana przez samochody wojskowe. Dostrzegłem gospodarza koszącego łąkę. Podszedłem do niego, ale on nie poradził mi nic. Powiedział jedynie, że "ruskich" jest tu wszędzie pełno jak psów. Wskazał pobliski lasek i powiedział, że najlepiej będzie przejść przez niego, aby ominąć wieś. Z prawej strony dochodziły do moich uszu odgłosy sporadycznych strzałów. Ruszyłem przez bagnisty, ale suchy, gęsty lasek porośnięty krzakami łoziny. Wystrzały zbliżały się w moim kierunku. Czasem słychać było głośne okrzyki, usytuowane jakby w jednej linii. Zrozumiałem, że jest to tzw. "czesanie" lasu w poszukiwaniu partyzantów. Tyraliera szła głośno pokrzykując i strzelając wpowietrze dla dodania sobie odwagi. Słyszałem, że są już bardzo blisko. Rzuciłem się do małej kotlinki porośniętej łoziną, mchem i trawą. Pod płasko rosnącymi krzakami zobaczyłem coś w rodzaju gawry przykrytej mchem i liśćmi. Wlazłem w nią, ile mogłem. Wystające części ciała przykryłem liśćmi i mchem łącznie z twarzą. Jedną ręką przyciągnąłem gęste gałęzie łoziny i przycisnąłem je do siebie. Ledwo zdążyłem się zamaskować, gdy tyraliera doszła do mnie. Słyszałem ich opowiadanie, o tym jak gonili partyzantów. Przez szpary liści widziałem NKWD-zistę, który przeszedł w odległości paru metrów od mojej kotlinki, wystrzelił w górę i poszedł dalej. Długo leżałem w bezruchu, nie mogąc się ruszyć z wrażenia. Gdy w lasku nastała całkowita cisza wylazłem ze swojej kryjówki i ruszyłem w kierunku pobliskiej szosy. Schowałem się w rowie zarośniętym krzakami i obserwowałem ruch na drodze. W pewnej chwili nadjechał wiejski wóz wiozący kilka długich pni świerkowych, przeznaczonych na materiał do budowy domów. Rosjanie już mówili ludziom: .Bjerycie, eto wsio wasze". Wyszedłem z krzaków i poprosiłem gospodarza, żeby mnie podwiózł. Wyraził zgodę. Okazało się, że jedzie dość daleko w kierunku, w jakim ja zdążałem. Domyślił się, że jestem Akowcem. Łakomie spoglądał na moje francuskie, podkute trzewiki. Faktem było, że one do mnie nie pasowały i mogły łatwo przyczynić się do zdemaskowania mnie. Jechaliśmy rozmawiając. Czułem się zupełnie bezpiecznie. Pasowałem do tej sytuacji, tak jakbym był miejscowym biedakiem. W pewnym momencie gospodarz zaproponowałmi zajechanie do niego na obiad, bo mój wygląd nie świadczył o tym, abym był syty. Ponieważ nie było to zbyt daleko od drogi, którą miałem iść w kierunku domu zgodziłem się. Zostałem nakarmiony i hojnie ugoszczony. W podzięce za to zostawiłem mu swoje buty. Było mi ich żal, ale też bez nich czułem się bezpieczniej. Otrzymałem też instruktaż, jak iść dalej bezpiecznie.
Było późne popołudnie. Posilony, maszerowałem szybko. Wilno, które było po lewej stronie musiałem ominąć. Po prawej stronie zbliżałem się do miasta Nowa Wilejka. Na przejście pozostał mi środek, gdzie były tak zwane Kolonie Magistrackie. Zbliżyłem się do nich idąc prosto drogą. W pewnym momencie dostrzegłem wychodzące zza zakrętu drogi dwie pary.
Dwóch rosyjskich żołnierzy z dziewczynami. Na wszelki unik było już za późno. Do głowy wpadł mi "szatański" pomysł. Złapałem leżącą na ziemi gałąź, zacząłem nią wymachiwać, gwiżdżąc i podskakując z nogi na nogę, szedłem prosto na nich. Rosjanie byli uzbrojeni. Spojrzeli na mnie badawczo, a ja podchodząc bliżej zacząłem głośno się śmiać i dalej podskakiwać. Zrobili mi przejście i zaczęli głośno "rechotać". Dziewczyny im wtórowały. Jeden z nich powiedział: "ot z urna zeszoł". Oglądaliśmy się nawzajem. Nadal szedłem gwiżdżąc i podskakując (udając wariata). Doszedłem do zakrętu, gdzie po lewej stronie drogi były gęste krzaki. Błyskawicznie dałem w nie nura. Idąc dalej natknąłem się na rzekę Wilejkę. Zdjąłem "portki" i przeszedłem przez bród. Trochę dalej spotkałem samotną kobietę idącą w tym samym kierunku co i ja. Przywitałem się i zapytałem, jak bezpiecznie dojść na Antokol. Powiedziała, że ona tam właśnie idzie. Znała tam wszystkie ścieżki i doprowadziła mnie prawie do antokolskiego mostu. Tę dzielnicę znałem już bardzo dobrze. Problemem było jak przedostać się na drugą stronę Wilii. Na moście było widać silne straże, które legitymowały każdego. Poszedłem w górę rzeki na wysokość Łosiówki. Wśród krzaków zeszedłem na sam brzeg rzeki. Kiedy się martwiłem jak przepłynąć rzekę, po drugiej stronie ujrzałem młodego chłopaka pływającego kajakiem. Zacząłem dawać znaki, żeby do mnie przypłynął. Przypłynął. Chłopak miał może 8-10 lat. Poprosiłem go, aby przewiózł mnie na drugi brzeg. Niech Pan wsiada - powiedział i badawczo mi się przyglądał. Na środku rzeki zapytał: "a Pan to chyba z partyzantki" i przyjaźnie się uśmiechnął. Co miałem mu na to powiedzieć? Po dobiciu do brzegu uścisnąłem chłopcu rękę i podziękowałem.
Czułem się już jak w domu. Tę dzielnicę dobrze znałem; bo miałem tam krewnych. Zawsze mogłem się tłumaczyć, że byłem u nich zobaczyć, czy są cali i zdrowi po walkach o Wilno. Mniej się obawiając, ruszyłem w swoją stronę. Kalwaria, Rzesza - porzucone niemieckie czołgi i sprzęt wojskowy. Skierowałem się na Małą Rzeszę, wiedząc, że w tym dniu do domu już nie dojdę. Robiło się ciemno i brakowało mi sił. Ostrożnie szacując, przeszedłem około 50 kilometrów. Rozglądałem się, gdzie można by było przenocować. Wybrałem samotny domek stojący opodal drogi wierząc, że tam będę bezpieczny. Wchodzę do domku, witam gospodynię i widzę za stołem rosyjskiego żołnierza z automatem położonym na stole. Chwycił za broń i pyta: a ty kto? Opowiadam zmyśloną historię o tym, że byłem w Wilnie u rodziny i pytam gospodynię, czy mogłaby mnie przenocować. Przystała na to bardzo chętnie.
Rosjanin uspokojony odłożył pepeszę. Ja odetchnąłem z ulgą. Chwilę później gospodyni powiedziała mi, że "rusek" też będzie nocować i ma on ładnego konia. Obiecał jej, że jak dostanie kolację, wódki i nocleg to jutro zostawi jej tego konia. Nie chciałem wyprowadzać jej z błędu. Kolacja była obfita, zakrapiana dużą ilością samogonu. Wyczerpany nie mogłem pić. Marzyłem tylko o spaniu. Spaliśmy w stodole na sianie. Rano ledwo świt zerwałem się na nogi i chciałem iść dalej - do domu. Jednak kobieta wprost błagała, aby jeszcze zostać i pomóc jej dostać tego konia. Rosjanin wyraźnie zwlekał z realizacją obietnicy. Życzył sobie jeszcze śniadanie, a to jeszcze wódki itp. Przeprosiłem gospodynię mocno, podziękowałem i poszedłem swoją drogą. Po paru kilometrach dogonił mnie pijany Rosjanin - oczywiście na koniu - i śmiał się jak to "obmanuł babuszku". Szliśmy trochę razem. Ponieważ było to niebezpieczne i nie wiedziałem jak się ten pijany żołdak zachowa, żeby się go pozbyć powiedziałem mu, że muszę iść do lasu "za potrzebą" i poprosiłem go, aby sobie pojechał i na mnie nie czekał. Zszedłem do lasu. On odjechał. Do Miejszagoły zajechałem furmanką. Podwiozła mnie siostra Zbyszka Balcewicza, dobrego znajomego, który był razem ze mną w obozie w Miednikach. Przed Miejszagołą zsiadłem z wozu, podziękowałem serdecznie i pożegnaliśmy się. Bałem się jechać przez miasteczko i chciałem je ominąć. Stałem chwilę napawając oczy widokiem kościoła i domków stojących pod górą. Nie wiedziałem jaki widok mnie jeszcze czeka. Ruszyłem wzdłuż rzeczki prawą stroną miasteczka i wyszedłem na górę prawie przy jego końcu. Spojrzałem na miasteczko i nie mogłem uwierzyć w to co zobaczyłem. Kilka razy przecierałem oczy. Myślałem, że coś mi się stało z nerwów. Ból niesamowity ścisnął mnie za serce i gardło. Łkałem Nie wierzyłem. Na szerokiej równinie stał tylko kościół, pałac Houwaldów i murowany dom Trawińskiego. Reszta, która została z miasteczka, to tylko kominy i zgliszcza. Moja ukochana Miejszagołą miasteczko, którego bogata historia sięga XIV wieku została zmieciona z powierzchni ziemi. Była ona teraz zorana gąsienicami czołgów. Wokół było bardzo dużo stanowisk bojowych. Zboża były stratowane i wciśnięte w ziemię. Nie dostrzegłem żywego ducha. Bezwolnie ruszyłem w kierunku domu - do Gryciun.
Wszedłem w obejście gospodarskie i do domu. Do tego, który nie tak dawno opuszczałem jako "wojak", bohater. A dziś? Nikogo nie zastałem. Wszystko było pootwierane i panował ogólny nieład. Ucałowałem próg domu i wszedłem. Przywitała mnie ponura cisza. Nie miałem siły, ażeby iść gdziekolwiek i pyta co się stało. Pamietam, że stanąłem oparty o stół i miałem pustkę w głowie, a łzy dławiły mnie w gardle. Nikt mnie nie powitał. Nie miałem siły się ruszyć z miejsca. Nie wiem czy usnąłem czy zemdlałem. Ocknąłem się słysząc głos matki. Leżałem w pokoju półprzytomny. Dowiedziałem się, że spałem półtorej doby.







Groby ofiar NKWD na cmentarzu w Miednikach.
Tablica poświęcona 2 Wileńskiej Brygadzie Armii Krajowej 


































w Kościele
pw. Matki Boskiej Ostrobramskiej w Szczecinie.
* Źródło: IPN Burza
Życie zaczęło się normować. Rodzina - oprócz ojca, który zginął - została skompletowana. Siostra, ranna podczas wybuchu bomby lotniczej, wróciła ze szpitala. Brat Kazik ps. "Sokół" wrócił z Puszczy Rudnickiej. Drugi brat Antoni ps. "Jaskćłka " po pogrzebie ojca nie dogonił naszej Brygady i wrócił do domu.
Zaczęliśmy wchodzić w nową erę życia. Erę sowieckiego socjalizmu.
Post Scriptum
Po kilkudziesięciu latach dowiedziałem się, że mój towarzysz ucieczki - Staszek Tyszkiewicz żyje i mieszka w Polsce. Po długich poszukiwaniach i wypytywaniu znajomych Akowców odnalazłem Go i doszło do spotkania.
Opowiedział mi swoją przygodę z Miednik. Otóż, kiedy był już w połowie drogi, na drzewie, między barakami przebiegał jakiś nasz chłopak - z baraku do baoku. W pobliżu przechodził sowiecki patrol z psem. Pies zauważył chłopaka i zaczął czekać. Rosjanie zaczęli krzyczeć "stójI, stój!" i strzelili w powietrze. Staszkowi puściły nerwy. Zsunął się z drzewa i uciekł do swojego baraku. Za parę dni - wraz z innymi - został wywieziony do Kaługi za Moskwą. Tam zachorował i dostał przepustkę do domu na leczenie. Wyrobił sobie w Wilnie odpowiednie dokumenty i wyjechał do Polski, gdzie ukończył studia medyczne. Specjalizował dziedzinę onkologii. Mieszka w Wałbrzychu. Do dnia dzisiejszego utrzymujemy przyjacielskie kontakty.
Miedniki odwiedziłem powtórnie - już jako turysta - w 1995r.*
Franciszek Puzewicz ps. "Komar" 2. Brygada AK "Kaziuka"
*Zostala zachowa na oryginalna pisownia, gramatyka i styl.